Wspomnienia, szczególnie te osobiste, mają to do siebie, że nie zawsze układają się w spójną całość. Słowa, gesty, sytuacje raz zapamiętane drzemią gdzieś w zakamarkach umysłu albo serca, by nagle się obudzić. I wtedy są jak puzzle należące do różnych kolekcji, elementy układanki, z którymi nie wiadomo co zrobić. Właśnie teraz ożyły we mnie wspomnienia związane z osobą, o której mówi dziś cały świat: Jorge Mario Bergoglio.
Mamy go dość
Jest rok 1994. Mieszkam w tym czasie w Salamance, w Hiszpanii, gdzie odbywam część mojej jezuickiej drogi formacyjnej, tzw. trzecią probację. Grupa jest międzynarodowa. Jest nas trzech Polaków, są Włosi, Hiszpanie i... Argentyńczycy. Wtedy po raz pierwszy, właśnie od nich, słyszę o o. Jorge Mario Bergoglio, który był duchowym mentorem kilku z nich, potem prowincjałem, a od 2 lat jest biskupem pomocniczym archidiecezji Buenos Aires. Rozmawiając o nim, nasi argentyńscy współbracia są podzieleni. Bergoglio to postać nietuzinkowa, wyrazista, a przez to niedająca się łatwo zaklasyfikować (jak my lubimy te klasyfikacje!). Niejednemu zaszedł za skórę. To oni właśnie z trudem utrzymują na wodzy swe emocje, gdy o nim opowiadają. Już wtedy zrozumiałem, że między zakonem i tym współbratem, który właśnie został biskupem, a wkrótce będzie kardynałem, relacje bywały napięte, jak w rodzinie. Kiedy zostanie papieżem, nastąpi ujmujące i definitywne pojednanie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Trzęsienie ziemi
Reklama
Jest poniedziałek 11 lutego 2013 r. Od ponad 10 lat znów mieszkam w naszym jezuickim kolegium przy ul. Rakowieckiej w Warszawie. Mam już za sobą kilkanaście lat pracy w Radiu Watykańskim, pracę w Telewizji Polskiej i najrozmaitsze transmisje papieskie. I choć od kilku lat nie miałem do czynienia ze „światem watykańskim”, to ta wiadomość mnie powaliła. Właśnie wychodziłem z kilkoma współbraćmi z kaplicy po zakończonej Mszy św., gdy dobiegły nas głosy przerażenia: „Papież abdykował!”. „Jak to abdykował?” – dopytywaliśmy tych, którzy usłyszawszy tę nieprawdopodobną wiadomość, wybiegli ze swoich pokojów. „Abdykował. Tyle na razie wiemy”. „I co teraz będzie?” – pytaliśmy. Nikt nie był w stanie wykrzesać z siebie żadnej sensownej odpowiedzi, bo nawet najstarsi nigdy nie słyszeli o takiej sytuacji. Kolejne serwisy precyzowały, że pontyfikat Benedykta XVI zakończy się 28 lutego 2013 r. o godz. 20.
Oczekiwanie
22 września 2005 r. To zaledwie kilka miesięcy od śmierci Jana Pawła II. Jestem w rezydencji papieskiej w Castel Gandolfo i siedzę naprzeciwko papieża Benedykta XVI. Nie wierzę, że zgodził się on udzielić wywiadu telewizyjnego na temat swojego poprzednika na Stolicy Piotrowej, bo do tej pory papieże takich wywiadów nigdy nie udzielali. Wiem, że dzieje się (przynajmniej dla nas, realizujących nagranie) coś wyjątkowego. A jednak w tym momencie nikomu z nas, a zapewne i nikomu innemu, przez myśl nie przeszło, że pewnego dnia ten papież wypowie wobec osłupiałych kardynałów słowa, które naznaczą nową historię w dziejach papiestwa: „Rezygnuję z posługi biskupa Rzymu, następcy Piotra”.
Reklama
Gdy wspomina się Franciszka i jego wybór, nie da się nie przywołać choćby na chwilę atmosfery, która zapanowała w Kościele po nieoczekiwanej rezygnacji z pełnienia urzędu Piotrowego jego poprzednika. Konsternacja, rozczarowanie, przygnębienie, lęk, obawa, poczucie pustki, ale i – nie bójmy się tego słowa – osierocenia. Tak trzeba by opisać stan ducha większości wiernych na całym świecie w poniedziałek 11 lutego 2013 r. Po pierwszym szoku, trwającym wiele dni, przyszedł czas na otrzeźwienie. Zaczęło się „obstawianie” kandydatów na przyszłego papieża. W mediach pojawiły się „katalogi cech”, jakimi z pewnością odznaczać się będzie następca Benedykta XVI. Przede wszystkim musi to być ktoś o wiele młodszy. Ustępujący z urzędu papież Niemiec miał w chwili wyboru... 78 lat. Na kogo zatem stawiano? Na pewno na kogoś o wiele młodszego, energicznego, zaskakującego, porywającego, słowem – na nowego Wojtyłę.
Habemus papam
Jest 13 marca 2013 r. Siedzę w studiu telewizyjnym i czekam, jak 8 lat wcześniej, na pojawienie się białego dymu. Z prowadzącym Wiadomości Krzysztofem Ziemcem żartujemy, że mewa, która siedzi teraz na prowizorycznie skonstruowanym nad Kaplicą Sykstyńską kominie, cieszy się prawdopodobnie oglądalnością, której mogą jej pozazdrościć największe produkcje telewizyjne. I nagle jest. Tak, to bez wątpliwości biały dym. A potem długie oczekiwanie na pojawienie się nowego papieża na balkonie Bazyliki Watykańskiej i tradycyjne słowa kardynała protodiakona: Annuntio vobis gaudium magnum: Habemus papam. Kiedy słyszymy nazwisko nowego papieża, w studiu, ale i w reżyserce, zalegają przejmująca cisza i... osłupienie. Tylko ja wiem, kim jest Jorge Mario Bergoglio. Wiem, bo słyszałem o nim przed laty od moich argentyńskich współbraci zakonnych. A więc wymądrzam się: „To jezuita. Argentyńczyk, arcybiskup Buenos Aires”. Nie do końca szczerze współczuję wszystkim innym komentatorom radiowym i telewizyjnym, którzy nie znaleźli tego nazwiska na krótkich listach „papabili” naprędce sporządzanych przed tym konklawe. Ale zaraz potem przychodzi refleksja: „Życie dało ci tyle okazji, by mieć kontakt z dwoma kolejnymi papieżami, a teraz, gdy wybrany został twój współbrat zakonny, jezuita, najprawdopodobniej nigdy się z nim bezpośrednio nie spotkasz...”.
Dobry wieczór
Reklama
Jeszcze większe osłupienie panuje w studiu w momencie, gdy na ekranach telewizorów na całym świecie pojawia się nowy papież. Mało kto go zna. Mało, a raczej prawie nikt, ale to w Europie, bo w Ameryce Łacińskiej jest przecież inaczej. I oto teraz patrzę, że stoi jak żołnierz, z rękoma ułożonymi wzdłuż białej sutanny, i zwraca się do dość powściągliwie oklaskujących go tłumów: „Dobry wieczór”. No nie! I jeszcze to „dobry wieczór”!”O co tu chodzi?” – pytał niejeden z pobożnych katolików. Na koniec też dziwnie się zachowuje. Zamiast uroczyście pobłogosławić lud, sam prosi o modlitwę w swojej intencji, a następnie recytuje (o zgrozo... nie śpiewając!) słowa błogosławieństwa „miastu i światu”. A do tego te straszne czarne, rozchodzone buty... Ale nie wszyscy są zszokowani. Wielu dziennikarzy i w ogóle ludzi, dla których droga do Kościoła jest nieskończenie długa, szybko entuzjazmuje się nowym papieżem. Za szybko! Kolejne lata pokażą, że Franciszek jest człowiekiem życzliwym, ale i wolnym, niezależnym, i nie daje się zamknąć w prostych schematach: otwarty – zamknięty, konserwatysta – postępowy. Czy papieża mówiącego, że „aborcja jest jak wynajęcie płatnego mordercy”, ktoś ośmieli się nazwać postępowym?
Pomnożyłeś radość
Czytam pierwszy dokument nowego papieża – adhortację apostolską Evangelii gaudium (Radość Ewangelii). Uderza mnie język – jakże inny od tego, którym do tej pory się posługiwano. Franciszek pisze o biskupach: „Niekiedy stanie z przodu, aby wskazać drogę i podtrzymać nadzieję ludu, innym razem zwyczajnie stanie pośród wszystkich ze swą prostą i miłosierną bliskością, a w pewnych okolicznościach powinien iść za ludem, aby pomóc tym, którzy zostali z tyłu, a przede wszystkim dlatego, że sama owczarnia ma swój węch, aby rozpoznać nowe drogi”. To, o czym wcześniej mówiło się w kuluarach kościelnych, teraz staje się przedmiotem papieskiego nauczania.
Wkrótce pojawią się kolejne dokumenty: Amoris laetitia (Radość miłości) czy Gaudete et exsultate (Cieszcie się i radujcie). Widać, że dla tego wiekowego już papieża temat radości w przeżywaniu wiary i głoszeniu Ewangelii będzie nie do pominięcia. Jakże kontrastuje to nie tylko z deficytem radości, ale i z pesymizmem, w który popadł Kościół po niedawnej abdykacji Benedykta XVI. „Nie pozwólmy się okradać z radości ewangelizacji!” – napisał Franciszek w Evangelii gaudium. A w adhortacji na temat piękna życia małżeńskiego podkreśla, że „konsekwencją miłości jest radość”.
Planeta Ziemia
Reklama
Chyba nie ma na świecie dziennika, portalu informacyjnego, wiadomości radiowych czy telewizyjnych, które nie zauważyłyby i z ekscytacją nie komentowałyby encykliki papieża Franciszka Laudato si’. Publikacja stała się wydarzeniem ogólnoświatowym, a jej autor wyrósł – w oczach opinii światowej – na globalnego lidera i promotora ochrony Ziemi, która jest „naszym wspólnym domem”. W papieskim dokumencie czytam: „Dorastaliśmy, myśląc, że jesteśmy jej właścicielami i rządcami uprawnionymi do jej ograbienia”.
A jednak, w miarę lektury, szybko orientuję się, że Franciszkowi chodzi nie tylko o ginące rośliny, ptaki, ssaki, o zatruwane powietrze. To encyklika na wskroś społeczna, w której centrum znajduje się człowiek, a nie żaby czy motyle. „Tragiczne jest zwiększenie liczby migrantów uciekających od biedy spowodowanej degradacją środowiska, którzy w konwencjach międzynarodowych nie są uznawani za uchodźców (...). Każda wspólnota może wziąć z dóbr Ziemi to, czego potrzebuje dla przeżycia, ale ma również obowiązek chronienia jej i zapewnienia, by nadal była ona płodna dla przyszłych pokoleń”.
Ewangelia w przestworzach
Jest 24 czerwca 2016 r. Dochodzi godz. 9. Siedzę w samolocie Alitalii, który na kilka dni stanie się „samolotem papieskim”. Jestem bardzo poruszony. Kilka rzędów przede mną siedzi papież Franciszek. W samolocie nie ma on specjalnie przygotowanego miejsca. Siedzi na samym przodzie, tuż za kabiną pilotów, a jedynym wyróżnikiem jego miejsca jest niewielka ikona Madonna di Bonaria, którą umieszczono na wysokości jego oczu. To moja pierwsza z nim podróż. Z racji pełnionych obowiązków w rozgłośni papieskiej znalazłem się w tzw. orszaku papieskim i tak będzie przez osiem kolejnych podróży. Przed laty leciałem już w samolocie papieskim, który niósł Jana Pawła II do Polski, ale wtedy znajdowałem się w dużej grupie dziennikarzy. Teraz mam okazję być dużo bliżej papieża.
Reklama
Przed godz. 9 pod samolot zajeżdża samochód wiozący Franciszka. To leciwy już i swego czasu, przed wieloma laty, bardzo powszechny ford fiesta. Franciszek wita się z nami i już wkrótce jesteśmy w przestworzach. Kiedy znika napis „zapiąć pasy”, papież idzie do dziennikarzy. Zaskakuje mnie, jak wielu z nich zna, ale wydaje się, że zna też ich rodziny. Niektórych zagaduje, żartuje... I tak będzie podczas każdej kolejnej podróży. W drodze powrotnej jest konferencja prasowa. Nie ma pytań, których nie można zadawać. Pojawiają się też pytania trudne, czasem prowokacyjne. Zwykle nie ma w nich złośliwości, jest natomiast dziennikarska dociekliwość. Franciszek odpowiada na wszystkie pytania z dużą swobodą, ale i pokorą. Mówi o problemach Kościoła, jednak ze świadomością, że jego przyszłość nie jest oparta na ludzkiej nadziei. Swoimi wypowiedziami Franciszek nieraz sprawił kłopot urzędnikom Kurii Rzymskiej i wprawił w niemałe zakłopotanie media watykańskie. No cóż, nigdy do końca nie nauczył się języka kurialnego. Był i pozostał duszpasterzem – nie dyplomatą. To jego słabość, ale i atut.
Gesty miłosierdzia
Reklama
Od lutego 2015 r. znów mieszkam w Rzymie. 8 grudnia Franciszek zainaugurował Rok Święty Miłosierdzia. „Miłosierdzie to przecież imię Boga” – powie papież jezuita w jednym z wywiadów. Przez cały rok, co miesiąc, Franciszek przemawia za pomocą „znaków miłosierdzia”. My, pracownicy mediów watykańskich, jak również adresaci tych „znaków”, dowiadujemy się o kolejnych „znakach” w ostatniej chwili. Franciszek działa z zaskoczenia: odwiedza domy opieki dla osób w podeszłym wieku, spotyka się ze wspólnotami odwykowymi dla narkomanów, odwiedza migrantów, składa niespodziewaną wizytę kobietom, którym dzięki Wspólnotom Jana XXIII udało się wyrwać z prostytucji, odwiedza wspólnotę Monte Tabor oferującą pomoc księżom w kryzysie i wreszcie 11 listopada 2016 r., już na sam koniec Roku Świętego Miłosierdzia, spotyka się z rodzinami byłych księży katolickich (obrządku łacińskiego), którzy odeszli z kapłaństwa i założyli rodziny. Niektórzy z nich nie mają jeszcze uregulowanego statusu w Kościele. I choć w kontekście obchodzonego Roku Świętego jest to spotkanie jednorazowe, to ten Franciszkowy „gest miłosierdzia” daleko wykracza poza przyjmowane dotąd granice kontaktów Kościoła z eksksiężmi. Obrazy „znaków miłosierdzia” przypominają mi przestrogę, którą papież z Argentyny usłyszał w dniu konklawe, zaraz po swoim wyborze, z ust swego przyjaciela, brazylijskiego kardynała Cláudio Hummesa: „Tylko nie zapominaj o ubogich”...
Salus Populi Romani
Jest 12 maja 2017 r. To jedna z moich ostatnich podróży z Franciszkiem. Tym razem celem jest sanktuarium w Fatimie. Z rzymskiego lotniska Fiumicino startujemy po południu. W trakcie lotu proszę Ojca Świętego, by poświęcił mój prosty, drewniany różaniec. Bierze go do ręki i chwilę się modli. Z tym różańcem nigdy już się nie rozstanę. Będzie on stanowił moją trwałą pamiątkę związaną z Franciszkiem. Samolot papieski ląduje w bazie wojskowej Campo Real – 40 km od Fatimy. Witając się z oczekującym go na lotnisku biskupem Fatimy, mówi: „Widzisz, jestem. Ja dotrzymuję słowa”. Formuje się kawalkada samochodów. Papież – jak zawsze – zajmuje miejsce w najmniejszym z nich. My, towarzyszący mu w tej pielgrzymce, wsiadamy do niewielkich mikrobusów. Kilka kilometrów przed sanktuarium cała kawalkada samochodów zwalnia ze względu na gęstniejący tłum. Gdy dojeżdżamy na miejsce, wracają wspomnienia. Byłem tu w 2000 r. podczas pielgrzymki Jana Pawła II. Dziś mija 16 lat od tamtego wydarzenia.
Franciszek, podobnie jak Jan Paweł II, ma w swoim herbie papieskim odniesienie do Maryi. Nawiązują do Niej błękit tarczy (podobnie jak w herbie papieża Polaka) oraz ośmiopromienna gwiazda.
12 maja 2017 r. rano, przed wyjazdem na lotnisko, Franciszek był w rzymskiej Bazylice Matki Bożej Większej, by przed czczonym tam wizerunkiem Maryi Salus Populi Romani (Ocalenie Ludu Rzymskiego) powierzyć Jej swą podróż. Wróci tu zaraz po powrocie – tym razem, by podziękować. Tak dzieje się zawsze, gdy udaje się w podróż. Ikona Salus Populi Romani będzie mu też towarzyszyć podczas wszystkich najważniejszych wydarzeń pontyfikatu. Czy może więc dziwić, że w swoim testamencie wyraźnie zapisał, iż chce być pochowany w tej właśnie bazylice, która jest matką wszystkich kościołów maryjnych na całym świecie?
Na koniec...
...nie będę zbierał tych kilku wspomnień w jedną całość. Zostawiam je tak, jak one w tych dniach we mnie ożywały. Bo o Franciszku nie da się – jak sądzę – pisać jednowymiarowo, nie można zamknąć jego postaci w powszechnie stosowanych formułach. Kilka lat temu miałem okazję napisać na łamach Niedzieli: „Franciszek to żart Pana Boga”. I dziś podtrzymuję te słowa. Bo czyż żartem Pana Boga nie było już samo to, że na tronie papieskim postanowił posadzić jezuitę, i to „z końca świata”?