Wyruszali z Polski wychowani na romantycznych książkach o ekspedycjach polarnych i pełni wiedzy teoretycznej zdobytej na uczelniach. Z opowieściami starszych kolegów o wielkich wyprawach na Spitsbergen. Z Trójmiasta leciało czterech studentów i naukowców. Wśród nich Jan Marcin Węsławski, wówczas początkujący naukowiec, a dziś prof. dr hab., szef Zakładu Ekologii w Polskiej Akademii Nauk. Z Wrocławia natomiast - dwóch studentów z Uniwersytetu Wrocławskiego, w tym Krzysztof Migała. Dziś również profesor. Wśród kilkunastu polarników na polskiej stacji był też radiotelegrafista, kapitan Wojska Polskiego.
Naukowcy wśród agentów
Reklama
Opuszczali Polskę w czerwcu 1981 r., w atmosferze prowokacyjnych zachowań komunistycznej władzy i nadziei na wolność wśród 10-milionowej rzeszy związkowców. Jedni z uczestników ekspedycji należeli do „Solidarności”, inni - do Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich. Wyjeżdżając, byli w ogromnej rozterce. Chcieli realizować swoje marzenia naukowe na archipelagu, ale fascynowała ich też walka o prawa obywatelskie w kraju.
- Bardzo lubiliśmy to miejsce na Spitsbergenie i była to dla nas fantastyczna przygoda - opowiada dziś prof. Jan Węsławski. - Byliśmy młodzi, zdrowi i pełni zapału. Prowadziliśmy badania, o jakich marzyliśmy. Wszystko to w pięknej okolicy, gdzie wysokie góry schodziły do morza. Naokoło była najbardziej dzika przyroda i zwierzyna, jaką sobie można wyobrazić. To wszystko powodowało, że mieliśmy fantastyczne samopoczucie. Ale z drugiej strony - zostawała Polska z nadziejami na wolność.
Tego samopoczucia nie potrafili zepsuć nawet Rosjanie, którzy wówczas jeszcze uważali Svalbard na archipelagu za swoje historyczne terytorium, Norwegów zaś - za jego administratorów. W rzeczywistości jednak nie mieli do niego żadnych praw, o czym stwierdzały jednoznacznie konwencje podpisane w latach 20. ubiegłego wieku. Wśród pracowników dwóch kopalni węgla, które mieli tam Sowieci, większość stanowili agenci sowieckich służb. Czasem aż nazbyt jednoznacznie dawali do zrozumienia mieszkańcom norweskich osad, a także pracownikom naukowym różnych państw, że to oni mają prawa do archipelagu. Szczególnie akcentowano to wobec pracowników naukowych polskiej stacji na południowym Spitsbergenie, która miała być pod względem wojskowym przyczółkiem strategicznym. Znajdowała się bowiem w miejscu bardzo dogodnym do namierzania atomowych okrętów podwodnych. - Rosjanie zawsze byli zainteresowani tym, co robiliśmy. „Lubili” też z nami współpracować, bo pod pozorem współpracy naukowej zawsze nas kontrolowali. Chcieli w ten sposób podkreślić, że to oni mają realną władzę - podkreśla prof. Węsławski.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Jaka wojna?
Reklama
Stacja naukowa Polskiej Akademii Nauk w Hornsundzie na Spitsbergenie została założona w 1957 r. przez ekspedycję pod kierunkiem Stanisława Siedleckiego, światowej sławy naukowca, od lat 60. aż po 90. pracującego dla Norwegów. W okresie zimowym w bazie mieszkało na ogół dziesięciu badaczy. W czasie letnim - do czterdziestu. Polacy, mimo niechęci Sowietów, prowadzili badania niezależne od Rosjan. Polscy profesorowie zawsze też bardziej ciągnęli do zachodnich naukowców niż sowieckich. Z tymi ostatnimi sympatyzowali raczej z konieczności i podczas nakazanych przez reżim „świąt”. Szczególnie stronili od Rosjan w latach 1980-81. A już niemal jednoznacznie postrzegali ich jak wrogów w latach stanu wojennego. Aż po rok 1989. Polska stacja w ówczesnych czasach miała słabą łączność z krajem. Głównie przez Gdynia Radio, które podlegało kaprysom pogody. Do naszych polarników więc najświeższe wiadomości docierały dzięki radioodbiornikowi z amatorsko zamontowaną anteną.
- Byliśmy tak zafascynowani swoją pracą, że niektórzy z nas niemal zapominali o tym, co się dzieje w Polsce - opowiada dr hab. Krzysztof Migała, pracownik naukowy Uniwersytetu Wrocławskiego. - Byliśmy ok. 20 km poza stacją, na pomiarach. Po pracy w chatce traperskiej zasiedliśmy do herbaty. Rozrzuciliśmy kilkumetrową antenę i włączyliśmy radio. I nagle usłyszałem przemówienie Jaruzelskiego. Zdziwiłem się, że coś mówi w niedzielę. Dopiero po jakimś czasie zorientowaliśmy się, że w kraju jest jakaś wojna, że wprowadzono stan wojenny. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi. Szybko zebraliśmy się i wróciliśmy do bazy.
- Nikt nas nie zawiadomił przez Gdynia Radio o stanie wojennym - mówi prof. Węsławski. - Przyjechali na nartach Krzysiek Migała i Mietek Sobik. Od nich dowiedzieliśmy się o przemówieniu Jaruzelskiego. Przez kilkanaście pierwszych godzin nasłuchiwaliśmy strasznych informacji z zagranicznych radiostacji. A to o walkach między polskim wojskiem a Rosjanami, którzy mieli rzekomo wkroczyć do Polski, a to o licznych ofiarach cywilnych wśród Polaków. Atmosfera była aż gęsta od emocji. Wkrótce zresztą łączność z Gdynia Radio została odcięta. Byliśmy niemal pewni, że Rosjanie nas zaatakują. Przejmą polską bazę, a nas internują. Wyznaczyliśmy sobie wzajem dyżury, niemal wojenne warty. Nasłuchiwaliśmy też, czy nie leci do nas sowiecki helikopter. Zastanawialiśmy się podczas gorączkowej dyskusji, jak się bronić. W naszej stacji był wojskowy radiooperator, kapitan. Opowiadał, że widział, jak afgańscy wieśniacy zestrzeliwali sowieckie helikoptery, celując w układ hydrauliczny pod rotorem. Mieliśmy sporo broni, więc w razie czego postanowiliśmy się bronić przed sowiecką interwencją.
Norwegowie zapewnili nam spokój
Tymczasem nikt polskiej stacji nie atakował. Kilkudniowe słuchanie Radia Wolna Europa i Radia Waszyngton powoli układało się w bardziej realny obraz tego, co się w Polsce wydarzyło. Jednak emocje nie całkiem opadły. Na trzy dni przed Wigilią Bożego Narodzenia, już trwała noc polarna, naukowcy usłyszeli warkot helikoptera. Chwycili za dubeltówki. Szybko jednak zorientowali się po dźwięku, że to norweska maszyna, a nie sowiecka. Zaczęli więc strzelać na wiwat. Norwegowie, słysząc strzały, zaczęli odlatywać. Kiedy Polacy zorientowali się, że doszło do nieporozumienia, przestali wiwatować. Norwegowie wylądowali, niosąc choinkę i prezenty.
- Przyleciał, wraz ze swoim zastępcą oraz z kilkoma jeszcze osobami, sam gubernator Svalbardu Jan Grřndahl - policjant, a zarazem polityk. To było wielkie wydarzenie - opowiada prof. Węsławski. - Wizyta zaczęła się jednak w niesłychanie chłodnej atmosferze. Byli zszokowani tym naszym „dzikim” przyjęciem. Zorientowaliśmy się, że postąpiliśmy głupio. Gubernator wręczył nam worek listów. Zaprosiliśmy ich do bazy. Rozmawialiśmy, ale atmosfera była lodowata. Gubernator złożył życzenia świąteczne, ale nie powiedział ani słowa o tym, co się dzieje w Polsce. Po kwadransie pożegnali się. Gubernator zaczął się już ubierać w lotniczy kombinezon, kiedy zapytałem go nieco na osobności, czy możemy liczyć na azyl, gdyby okazało się to konieczne wobec tego, co się dzieje w Polsce. Zapytał:
- Czy pan jest zainteresowany tym azylem, czy jakiś pana kolega?
- W zasadzie wszyscy - odpowiedziałem.
- No, na to pytanie czekałem - odrzekł, uśmiechając się.
Wyjął teczkę z wnioskami wizowymi dla wszystkich. I wtedy lody pękły. Usiedliśmy ponownie. Dyskusja ciągnęła się przez kilka godzin w bardzo sympatycznej atmosferze. Okazało się, że Norwegowie byli przerażeni naszymi „pomysłami wojennymi”. Powiedzieli, żebyśmy nie próbowali wywoływać wojny na własną rękę. Dodali, że jeśli obawiamy się jakichś akcji wojskowych ze strony Sowietów, to mogą nam zostawić policjanta, jako rodzaj gwaranta bezpieczeństwa. I od tego czasu zaczęły się nasze znakomite kontakty z Norwegami. Wcześniej bowiem postrzegali nas trochę jak sowiecką rezydenturę. Do dziś zresztą mamy znakomite kontakty. Zapraszamy się, odwiedzamy.
O Polsce świadczy pozostawiony krzyż
Po zorientowaniu się w sytuacji w Polsce nasi polarnicy zgromadzeni w bazie 18 stycznia 1982 r. wysłali list protestacyjny przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Skierowany był do Sejmu PRL i ówczesnego prezesa PAN Aleksandra Gieysztora. Również do Norweskiej Agencji Prasowej. Pisali w nim m.in.: „My, uczestnicy polskiej wyprawy naukowej na Spitsbergen, zwracamy się do Was z gorącym apelem - głosujcie przeciwko legalizacji stanu wojennego, domagajcie się zwolnienia wszystkich internowanych i represjonowanych za protest przeciwko stanowi wojennemu, występujcie w obronie swobód obywatelskich, bądźcie rzeczywistymi reprezentantami swych wyborców”.
Niemal od początku stanu wojennego - każdego 13. dnia miesiąca mieszkańcy polskiej stacji palili świeczki w oknach dla upamiętnienia ofiar stanu wojennego. W kilka tygodni później na Przylądku Wilczka polska wyprawa postawiła 10-metrowy metalowy krzyż. A oto akt erykcyjny krzyża: „50 lat temu zimowała na Wyspie Niedźwiedziej pierwsza Polska Wyprawa Polarna. 25 lat temu prof. Stanisław Siedlecki zbudował Stację Naukową w Isbjřrnhamna. W czwartym roku pontyfikatu Papieża Polaka Jana Pawła II my, Polacy pracujący w Hornsundzie, uczestnicy wypraw polarnych, wznieśliśmy ten krzyż dla upamiętnienia 50-lecia naszej działalności w Arktyce. Niech ten symbol będzie dowodem woli naszego istnienia i nadziei. Jeszcze Polska nie zginęła!”. Pod krzyżem, który stoi tam do dziś, norweski pastor odprawił ekumeniczne nabożeństwo.
Informacja o tym wydarzeniu ukazała się w sowieckiej prasie na Spitsbergenie. W jakiś czas potem Sowieci, wraz z zachodnimi dziennikarzami akredytowanymi w Moskwie, odwiedzili polską stację. Polacy przyjęli wszystkich bardzo gościnnie. Oprócz poczęstunku w głównej sali goście zastali również krzyż, portret Papieża, zdjęcie Wałęsy. A w klapach marynarek naukowcy, wśród nich również radiooperator, kapitan LWP, mieli wpięte znaczki „Solidarności”. Sowieci złożyli protest w Ambasadzie PRL w Moskwie. Wówczas ambasadorem był Stanisław Kociołek, odpowiedzialny za zbrodnie 1970 r. w Trójmieście. W wyniku protestu, z początkiem maja 1982 r., do polskiej bazy przyleciało dwóch kontrolerów z Polskiej Akademii Nauk. Jednym z nich był pułkownik LWP. - Podobno napisano w nocie, że w naszej stacji dzieją się złe rzeczy - opowiada prof. Migała. - Że wisi u nas mapa z zaznaczeniem wojsk sowieckich na naszej granicy. Dodatkowym argumentem na nasze „złe zachowanie” było też to, że Wojtek Moskal, późniejszy zdobywca bieguna północnego, kilka tygodni wcześniej odwiedził sowiecką bazę w Barentsburgu i przechadzał się po miasteczku ostrzyżony „na irokeza”. Zwłaszcza ten „bieżnik” na głowie Wojtka podobno u Rosjan wzbudzał oburzenie. Że podobno miał „niemoralną fryzurę”. Również groteskowa była sprawa owego zaznaczenia sowieckich czołgów na naszej granicy. Rzecz w tym, że nad moim biurkiem wisiała szkolna mapa polityczna. Kiedyś, czekając na opóźniające się połączenie z krajem, narysowałem na niej długopisem kilka miniaturowych czołgów z lufami skierowanymi na Polskę. Efekt był taki, że ten przybyły do nas pułkownik zaczął wyżywać się na naszym koledze radiooperatorze, zarazem zapalonym krótkofalowcu - kapitanie LWP, który był polskim, a nie „komunistycznym” patriotą. Pułkownik straszył, że postawi go przed sądem wojennym za używanie krótkofalówki w czasie stanu wojennego, co było zakazane. W rezultacie, jeszcze kiedy kontrolerzy byli w stacji, nasz kapitan poprosił Norwegów o azyl polityczny i odleciał helikopterem do Helsinek. Pułkownik podobno odpowiadał za to przed PRL-owskimi władzami, za spłoszenie natowskiego szpiega.
W kilka dni później bazę opuścił jeszcze jeden naukowiec, występując o azyl polityczny w Norwegii. Wszyscy inni po zakończonej misji powrócili do kraju. Studentów i młodych pracowników naukowych nie wzywano na przesłuchania. Pozostałych SB próbowało szykanować za to, co podczas stanu wojennego działo się w polskiej stacji badawczej na Spitsbergenie.