Reklama
U wejścia dozorca i niemal naprzeciwko, w ogrodzie, figurka Matki Bożej. Wewnątrz zaś kaplica. I choć to zakład świecki - w bibliotece jest prasa i literatura religijna. Pokoje dziewcząt zachowują wiele prywatności. Sporo pluszowych zabawek, książki, obrazy, makatki, akwaria. - Mieszkające tu dziewczyny nie są aniołami - podkreśla Romuald Sadowski, dyrektor zakładu od blisko 20 lat. Jeden z niewielkiej liczby profesorów mianowanych szkół średnich. Wielokrotnie odznaczany za swoją pracę, m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Doradca wielu ministrów oświaty.
W falenickim poprawczaku mieszkają i uczą się dziewczęta od 13. do 21. roku życia. Skazane zostały zarówno za kradzieże czy rozboje, jak i za morderstwa bądź współudział w nich. Ponad 70 proc. jest osadzonych za przestępstwa agresywne. Ale zanim się ich dopuściły, same przeszły ciężką drogę dzieciństwa. Statystyki nieubłaganie odnotowują, że blisko 90 proc. tutejszych dziewcząt wychowywało się w niepełnych rodzinach, gdzie w 80 proc. nadużywano alkoholu, gdzie niemal codziennie były bite, częstokroć, jeszcze jako dzieci, gwałcone przez ojców, braci, wujków, sąsiadów. - Nie ma skutków bez przyczyny - mówi dyrektor Sadowski. - Człowiek nie rodzi się zły. Pan Bóg stworzył nas na swoje podobieństwo. Owszem, pewne cechy się dziedziczy: uzdolnienia, temperament. I w zasadzie na tym się kończy. Dalej mamy w sobie to, co przynosi wychowanie. Dziecko od kołyski zaczyna drogę do świętości. Ale i od kołyski zaczyna się jego droga na szafot. Po urodzeniu w przeciętnej rodzinie dziecko słyszy: mama, tata, Bozia, kocham cię itd. Słowem - dziecko otoczone jest miłością. Pierwsze słowa, jakie słyszały w rodzinach mieszkające tu dziewczęta, to najbardziej wulgarne przekleństwa. I zamiast miłości spotykały kompletną obojętność. Nic zatem dziwnego, że przyczyny wielu ich późniejszych agresywnych zachowań tkwią w ogromnych urazach z dzieciństwa. Pobiciach, gwałtach. Odwleczonym w czasie i skutkach działaniu alkoholu, narkotyków, dopalaczy. Agresji mediów, telewizji, gier komputerowych.
Zamiast oczekiwania na dobroć
Pomysł na wolontariat powstał blisko dziesięć lat temu jakby z przypadku. Z inicjatywy Romualda Sadowskiego i śp. Andrzeja Winiarskiego - dyrektora Domu Opieki Społecznej „Na Przedwiośniu” kilka dziewczyn z poprawczaka, uczących się fryzjerstwa, przyszło do DOS-u przystrzyc chorym dzieciom włosy. Dwa lata później te nieregularne wizyty przerodziły się w cotygodniowy wolontariat dziewcząt zajmujących się opieką nad nieuleczalnie chorymi. Jego idea opiera się na zasadzie dziesięciu przykazań, sformułowanej przez prymasa Stefana Wyszyńskiego. A jej mottem jest: „Zamiast oczekiwać na dobroć innych, sami napełniajmy codzienne życie dobrocią”.
W Domu Opieki Społecznej „Na Przedwiośniu” w Warszawie-Międzylesiu, gdzie posługują dziewczęta z zakładu poprawczego, przebywa kilkadziesięcioro nieodwracalnie chorych pensjonariuszy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Głównie dzieci
Reklama
- Wszyscy nasi mieszkańcy są niepełnosprawni intelektualnie ze sprzężoną niepełnosprawnością - wyjaśnia p.o. dyrektor Domu Dorota Żebrowska. - A więc z dziecięcym porażeniem mózgowym, autyzmem, zaburzeniami psychicznymi. Niektóre z nich dodatkowo mają zaburzenia somatyczne, padaczkę, choroby krążenia, układu pokarmowego. Właściwie zbiór wszystkich schorzeń, jakie mogą się znaleźć na świecie. Statutowo jesteśmy placówką dla dzieci i młodzieży, ale znajdują się też u nas osoby dorosłe, ponieważ dom funkcjonuje już czterdzieści lat. Są więc i tacy chorzy, którzy przyszli do nas jeszcze jako małe dzieci i już zostali. Bo nikt się nimi nie interesuje, ani razu nikt ich nie odwiedził.
Zanim dziewczęta rozpoczną wolontariat w domu „Na Przedwiośniu”, przechodzą krótkie przygotowanie teoretyczne. Zarówno w zakładzie poprawczym, jak i opiekuńczym. Po wizycie u chorych dzieci podejmują wstępną decyzję, czy chcą tu przyjeżdżać. Następnie są przygotowywane do opieki nad pensjonariuszem, którego mają prawo sobie wybrać. Z jednym jednak zastrzeżeniem. - Sugerujemy, by dziewczęta opiekowały się tymi dziećmi, które nie mają rodzin - podkreśla dyrektor Żebrowska. - Żeby miały poczucie przynależności. Niekiedy też delikatnie naprowadzamy wolontariuszkę, aby podjęła się opieki nad dzieckiem, którego niesprawność nie jest skomplikowana. Do tej pory dziewczęta zawsze były w sekcji, gdzie przebywają osoby leżące i wymagające pełnej obsługi. Natomiast od tego roku uczestniczą w jednostce, gdzie przez cały czas prowadzone są zajęcia terapeutyczne. Dzięki temu stale przebywają w towarzystwie terapeutów, którzy im samym mogą w czymś pomóc, coś doradzić w sposób całkiem naturalny, oczywisty. Z moich dotychczasowych doświadczeń współpracy z dziewczętami widzę, że praca tutaj jest dla nich terapią. Pozwala im zobaczyć, że są na świecie większe problemy niż ich własne. Z drugiej strony, bardzo zyskują nasi mieszkańcy, bo mają świadomość, że ktoś się nimi interesuje.
Radość dzieci
Zosia i Marysia* mają rodziców z wyższym wykształceniem. Oboje są surowi, wręcz apodyktyczni. Szczególnie ojciec. W ich domu wszystko było nie ich. Nawet lalki. Kiedy dziewczynki miały 6 lat, na działce okociła się kotka. W tajemnicy przed rodzicami zaczęły karmić kocięta. Lecz kiedy ojciec to zauważył, w ich obecności pozabijał kociaki siekierą na pieńku. W siedem lat później dziewczynki z „dobrego domu” zabiły obuchem przygodnie poznanego na zabawie mężczyznę. Do tej pory nie wyjaśniono prawdziwego motywu zbrodni. Podczas pracy w domu opieki Zosia była jedną z najlepszych wolontariuszek. I po raz pierwszy czuła się komuś naprawdę potrzebna. Dziś jest na wolności. Skończyła szkołę średnią. Założyła rodzinę. Po kolejnych badaniach prenatalnych okazało się, że jej dziecko ma wodogłowie, rozszczep kręgosłupa i stopkę podwiniętą do wewnątrz. Bez wahania zdecydowała jednak, że je urodzi. Dziś wodogłowie zatrzymało się. Nóżka w wyniku rehabilitacji wyprostowała się. Kręgosłup wzmocniono.
Krystyna trafiła do poprawczaka na początku XXI wieku. Zarzut: ciężkie rozboje pod wpływem narkotyków. Porzucona przez pijanych rodziców, nikomu niepotrzebna, samotność „leczyła” właśnie narkotykami.
- Praca z dzieciakami w wolontariacie bardzo mi pomogła. Nauczyłam się cierpliwości. Ale przede wszystkim tego, że jestem komuś potrzebna. Kiedy wchodziłam na oddział i widziałam, jak te dzieci z radości machały rączkami i nóżkami, to było fantastyczne. Widziałam, że ktoś na mnie czeka. Tam nagle okazało się, że mam w sobie coś, co jest dla innych wartością.
Krystyna w domu opieki poznała obecnego męża. Dziś mają dwoje dzieci i dzięki pomocy obu domów otrzymali od samorządu niewielkie mieszkanie socjalne.
Kilka wielkich chwil
Kinga jest w zakładzie poprawczym od ponad roku. Jak na swoje 15 lat jest nad wyraz dojrzała. Kiedy miała 5 lat, matka popełniła samobójstwo. Wychowywał ją wiecznie pijany ojciec. Później babcia. W zakładzie poprawczym siedzi za współudział w zabójstwie. Od niedawna, raz w tygodniu, pracuje z dziećmi jako wolontariuszka. - Można powiedzieć, że te dzieci są uwięzione. Tak jak my. Tylko że one za niewinność, a my nie. My stąd wyjdziemy, one nie. Bardzo mi ciąży to, co zrobiłam. Pracę z dziećmi traktuję więc jako pokutę. Tam są ciężkie przypadki. Dzieci o zdeformowanych twarzach. Wrzeszczące, plujące, gryzące. Wiele z padaczką. Z wieloma dziećmi nie da się nawet rozmawiać. Ale jak je dotykamy, to one czują, że chcemy im pomóc. Że robimy to szczerze. Kiedy zobaczyłam jedną z takich dziewczynek, łzy mi pociekły. Ciężko mi z tym. Ale nie chcę się poddać i jeżdżę tam.
Agnieszka, uśmiechnięta osiemnastolatka, siedzi za rozbój. W domu opieki pracuje od roku. Przyznaje, że bała się tych dzieci. - Na początku przypadła mi do opieki malutka, 12-letnia dziewczynka. Mimo swoich lat była tak krucha, że obawiałam się, iż mogę ją uszkodzić - opowiada Agnieszka. - Nic nie mówiła. Ruszała tylko rączkami. Karmiłam ją. Dzisiaj, ilekroć do niej przychodzę, rozpoznaje mnie. Cieszy się. Nie wydaje żadnych dźwięków, ale porusza rączkami i uśmiecha się. Teraz już się nie boję. Wiem, że te dzieci potrzebują ciepła. I też czuję się im bardzo potrzebna. Może nawet daję im szczęście, choć jeszcze nie do końca wiem, czy sama je mam. Jednak to, co najbardziej zyskałam, pracując z dziećmi, to nadzieja. Nadzieja na to, że kiedy wyjdę, będę mogła pomóc samej sobie.
U jednej z dziewcząt doświadczenie z wolontariatu zaowocowało w sposób szczególnie osobisty - kiedy urodziła dwoje swoich niepełnosprawnych dzieci, umiała się nimi zająć. Kilka innych wolontariuszek, już po wyjściu na wolność, nadal pracuje w ośrodkach pomocy. Teraz już jako etatowi pracownicy.
- Kiedy przywożą do nas dziewczyny po wyrokach, większość z nich nie ma wyrzutów sumienia z powodu dokonanego przestępstwa. Czują się skrzywdzone tym, że zostały pozbawione wolności. Ale pierwsze, co trzeba zrobić, to zadośćuczynienie - podkreśla dyrektor Romuald Sadowski. - Praca z tymi dziećmi pozwala na to. Również na wyrabianie empatii. Często te dziewczyny po spotkaniu z dziećmi doznają pozytywnego szoku. Jakby z dnia na dzień dokonuje się w nich przemiana. Nigdy nie widziały takich dzieci. Wiedzą, że one są niewinne. Tłumaczę im, że w każdej chwili ja, ty możemy potrzebować takiej opieki. Powiadam: twoje bycie z tym małym człowiekiem, nawet przez kilka minut, jest dla niego wielkim przeżyciem. Jest to człowiek stworzony przez Boga. Ma duszę i czuje. Każde pogłaskanie, uścisk dłoni, bycie z nim - to wielka sprawa. I muszę przyznać, że one szybko z cynicznych stają się czułe. Na ogół inteligentne, mają jednak bardzo zaniżoną samoocenę. A tu są też - może po raz pierwszy w swoim życiu - doceniane. To są bezcenne doświadczenia. Panu Bogu dziękuję za ten wolontariat.
* Imiona dziewcząt zostały zmienione.