Obecnie, po czterdziestu latach od tamtej masakry, jej sprawcy wciąż nie zostali osądzeni, a jeden z głównych oskarżonych, ówczesny minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski, występuje w roli doradcy prezydenta RP! Nawet nie mam odwagi zapytać, co myślą o tym „grudniowcy” - osoby poranione fizycznie i psychicznie, od dawna zresztą żyjące w gorzkim przeświadczeniu, że w wolnej Polsce ich oprawcom żyje się o wiele lepiej.
Zaczęło się w Gdańsku
Reklama
W Gdańskiej Stoczni, noszącej wówczas imię Lenina, 14 grudnia 1970 r. stoczniowcy wiecowali przed dyrekcją. Później wyszli na ulice w proteście przeciwko podwyżce cen i arogancji władzy. Szukali też poparcia wśród studentów. Byli tacy, którzy się nie przyłączyli - pamiętając swoje osamotnienie w marcu 1968 r. - ale i tacy, którzy uznali, że to wspólna sprawa. Drugiego dnia do protestu dołączyli pracownicy Stoczni Remontowej i chcąc odbić aresztowanych członków komitetu strajkowego, poszli pod Komendę Miejską MO i więzienie. Był wśród nich Leon Stobiecki, który ze szczegółami opowiada o nieudanym szturmie, o samochodach milicyjnych podpalonych na parkingu i obronie przed atakiem milicyjnych oddziałów: - Jakiś stoczniowiec wyjął długi śrubokręt i przy krawężniku szosy wydobył jeden kamień i już wszystkie kamienie można było sobie brać… Wtedy tylko tarcze i hełmy trzaskały na głowach milicjantów.
Tego dnia podpalono Komitet Wojewódzki PZPR - symbol zniewolenia. Radość zwycięstwa mieszała się z tragedią ofiar, bo władza brała krwawy odwet. Według oficjalnych danych - zginęło wówczas ośmiu demonstrantów. Wśród rannych był portowiec Józef Zdonek, który odłączył się od tłumu i został postrzelony w nogę. Gdy upadł, a na drugą nogę najechał opancerzony transporter, stracił przytomność: - Kiedy się ocknąłem - wspomina - dowiedziałem się, że jestem w szpitalu i mam poranione nogi, tylko nie wiedziałem jak, bo były przykryte kocem. Dopiero gdy wyszedłem z szoku, uświadomiłem sobie, że nie mam jednej nogi, a druga jest w gipsie. Trzy miesiące w szpitalu, kilka operacji, do dziś porusza się o kulach. Gdy Gdańsk twardo walczył na ulicach -
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Gdynia pertraktowała z władzą
Reklama
Robotnicy - wyprzedzając historię o 10 lat - potrafili zorganizować się w Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i zawarli pierwsze w dziejach PRL porozumienie z władzą. Przedstawiciele Prezydium Miejskiej Rady Narodowej podpisali protokół przedstawiony przez delegację wielotysięcznego, niezwykle zdyscyplinowanego pochodu protestacyjnego. Władze zgodziły się, aby komitet strajkowy obradował w Zakładowym Domu Kultury na ulicy Polskiej. Tadeusz Jaroszyński z gdyńskiej Stoczni im. Komuny Paryskiej podjął się zorganizowania junaków z Ochotniczych Hufców Pracy, takiej straży strajkujących, aby nie dopuścić do żadnych aktów wandalizmu, które zdarzały się w Gdańsku. Kilku z nich 16 grudnia przed 5 rano miało wstąpić po niego do domu. W nocy obudził go łomot do drzwi. - Ja się ubieram - opowiada - bo myślałem, że to chłopaki z OHP przyszli wcześniej, a tu dwóch czy trzech milicjantów, trzech z Marynarki Wojennej i mówią: „Jest pan aresztowany”. Zawieźli nas do aresztu. Siedzą jacyś ludzie i tam się poznajemy. Ten z portu, ten z „Dalmoru”, a tamten jeszcze z innej firmy. Zajechał ciężarowy star, jeden, później drugi. No i ładujemy się do tego stara, nikt nic nie mówi, gdzie, co, jak… Tadeusza Jaroszyńskiego, podobnie jak innych członków komitetu strajkowego, zawieziono do więzienia w Wejherowie.
Tymczasem robotnicy w Gdyni oczekiwali - zgodnie z wcześniejszą umową z władzą - na odpowiedź dotyczącą postulatów, po które mieli się zgłosić 17 grudnia. Zamiast rozmów zaczęto strzelać. Strzelano do idących do pracy - zresztą na wezwanie władzy z poprzedniego dnia - robotników. Strzelanina zaczęła się w okolicy pomostu przystanku kolejki Gdynia-Stocznia, a jednym z pierwszych rannych był młody stoczniowiec Marian Drabik. - Pierwszy strzał otrzymałem w lewą rękę, straszny ból. Chwyciłem ją drugą ręką, padłem na kolana, wtedy dostałem rykoszetem w głowę. Zrobiło mi się ciepło i chciałem uciekać, ale nie było gdzie. Ktoś mi pomógł, do dziś nie wiem kto. Chwycił mnie pod ręce, schowaliśmy się za filary mostu i odczekaliśmy kolejne nawałnice strzałów. Kiedy umilkły, za następny filar i za następny, i wycofaliśmy się w kierunku dworca. Ktoś zatrzymał samochód, nysę czy żuka, i posadzono mnie przy kierowcy. Obok była kobieta ranna w głowę, a z tyłu leżeli zabici. Kierowca zawrócił i pojechaliśmy do Szpitala Miejskiego w Gdyni. Straciłem przytomność na oddziale. Z tego co wiem, miałem śmierć kliniczną. Gdy się ocknąłem, był przy mnie doktor Patała i siostra, którzy mnie reanimowali. Pan Marian do dziś przechowuje rykoszet, który w kurtce znalazła jego matka, gdy odbierała ze szpitala ubranie syna.
Strzelano nie tylko przy stoczniowym pomoście, o czym przekonał się boleśnie Henryk Wiśniewski, 17-letni uczeń Zespołu Szkół Zawodowych w Gdyni-Orłowie. Wracał do domu, gdyż zajęcia szkolne zostały odwołane, i czekał na autobus na ówczesnym Wzgórzu Nowotki. - Dostałem dwie kule - relacjonuje tamto wydarzenie - jedna przeszyła klatkę piersiową, druga lewą rękę. W szoku przeszedłem kilka metrów, stanąłem, spojrzałem na klatkę piersiową i ujrzałem pełno krwi. Tłum zatrzymał samochód i zawieziono mnie do szpitala w Redłowie. Po południu przyszedł do mnie lekarz i powiedział, że nie ma tam specjalisty, który przeprowadziłby operację, przewieziono mnie więc do Akademii Medycznej w Gdańsku. Tam przeprowadzono skomplikowaną operację, która uratowała mu życie.
Nie tylko kule dziesiątkowały demonstrantów
Bolesną lekcję od władzy ludowej otrzymał 16-letni Andrzej Olszewski, którego tego dnia nie wpuszczono do Zawodowej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywiu. Milicjanci dopadli go przed hotelem robotniczym na ulicy Śląskiej, a że nie było gdzie uciekać, tłukli tak długo, aż stracił przytomność i zostawili go na jezdni. Wyłapywano też ludzi na ulicy i katowano w ówczesnym Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Wystarczyła stoczniowa przepustka, którą wylegitymował się wracający do domu Tadeusz Chylak. „Ścieżka zdrowia”, przymusowe strzyżenie czy raczej wyrywanie włosów… Młody stoczniowiec miał jednak szczęście, bo wylądował w areszcie śledczym, skąd po tygodniu został zwolniony do domu. Gorszy los spotkał Wiesława Kasprzyckiego, 17-letniego ucznia Stoczniowej Szkoły Zawodowej, też wziętego z łapanki. I choć do dziś nie jest w stanie opowiadać o tym, co wydarzyło się w dzisiejszym Urzędzie Miasta, świadectwo lekarzy jest bardzo wymowne. - W godzinach wieczornych dr Kunert, którego znałam z pogotowia, przywiózł chłopaka w strasznym stanie, obitego, nieprzytomnego, z krwawieniem z dróg moczowych - wspomina dr Halina Winiarska ze Szpitala Miejskiego w Gdyni. - On go wydobył z Prezydium, bo rozpoznał w nim syna naszej pielęgniarki oddziałowej z urologii. Troskliwie zajął się nim wówczas ordynator urologii dr Zygmunt Kasztelan i leczył go jeszcze przez kolejne lata.
Trójmiejscy lekarze
W tych grudniowych dniach doskonale zdali egzamin lekarze, choć sami byli zszokowani tym, co wokół się działo. - Tak szczęśliwie się złożyło - opowiada dr Roman Okoniewski ze Szpitala Miejskiego w Gdyni - że było dwóch lekarzy z praktyką wojenną: frontową i powstańczą - dr Teleszyński i Hryniewiecki. Oni potrafili uspokoić i porozstawiać ludzi: ty selekcja, ty na operacyjną, inny na izbę przyjęć.
Dr Franciszek Patała dodaje: - Przez cały czas w szpitalu był straszny niepokój. Latały helikoptery, były jakieś wybuchy, bo rzucano petardy. Ranni i poturbowani byli przerażeni, bo nie wiedzieli, co z nimi będzie. Część lżej chorych, z mniejszymi urazami, zaopatrywano na salach opatrunkowych i wyrywaj, człowieku, do domu, i nie przyznawaj się, że w ogóle tu byłeś. Chodziło o to, żeby ich nie notować w głównych księgach, a mieliśmy swoją listę, która się później przydała.
Kule wówczas nie wybierały, ranne były również kobiety, a czas liczył się wyjątkowo, jak relacjonuje dr Maciej Okonek: - Tuż przed salą operacyjną zobaczyłem na wózku ciężko ranną, zakrwawioną kobietę, bladą, bez tętna na tętnicy promieniowej, wydawało mi się, umierającą. I wtedy dostrzegłem dr. Zbyszka Pacoszyńskiego z Akademii. „Może ja bym się na coś przydał?” - zaproponował. Na coś, natychmiast! Od razu zaintubował chorą i razem wieźliśmy wózek na salę operacyjną. Natychmiastowa operacja, było rozerwane płuco i śledziona, ale chora z tego wyszła. Mniej szczęścia miał inny pacjent tego lekarza, 20-letni stoczniowiec, Zbigniew Wycichowski, z postrzałem klatki piersiowej i uszkodzonym sercem, też natychmiast operowany. - Na drugi dzień po operacji płakał, dziękował mi i prosił, żebym załatwił mu dobrego laryngologa, jak wyjdzie ze szpitala - wspomina dr Okonek. - On wierzył do końca, że będzie żył… I on, i ja mieliśmy dużo nadziei, ale, niestety, 11 stycznia zmarł. Tyle szkody robiły rozrywające pociski.
Doświadczył tego również dr Jan Nowoczyn ze Szpitala w Gdyni-Redłowie, gdzie operowano 18-letniego ucznia Technikum Chłodniczego Stanisława Sieradzana, który dostał postrzał w klatkę piersiową przy kościele Franciszkanów. - Operował go dr Kawecki, a ja przystąpiłem do transfuzji krwi, podłączając mu dwie kroplówki z krwią do obu podudzi i dosłownie pompowałem… Niestety, ten chłopak nam odszedł - łamiącym się głosem wspomina tamten moment sprzed 40 lat.
Strzelali, aby zabić
W większości były to postrzały głowy. Strzelali więc, aby zabić - są o tym przekonani lekarze, którzy wówczas zaglądali do prosektorium, m.in. Franciszek Patała i Jan Nowoczyn. Ten ostatni powiedział o tym wprost, gdy został po trzech dniach wezwany do dyrektora i przez jakiegoś człowieka, prawdopodobnie ze Służby Bezpieczeństwa, wypytywany o rodzaj obrażeń. Najbardziej przejmująca jest jednak relacja dr Winiarskiej, dotycząca 17 grudnia: - Około godziny 11 docent Dyk, który był moim ordynatorem na internie, mówi: „Koleżanko, pójdziemy zobaczyć, co się dzieje w prosektorium”. 8 czy 9 osób leżących na noszach to były zwłoki. Wszyscy byli dramatycznie skrwawieni, ja nie rozpoznawałam twarzy, choć większość z nich to byli młodzi stoczniowcy, niektórych z nich przyjmowałam do pracy… Podeszliśmy do jednego z nich. W zaciśniętej kurczowo ręce trzymał taką maleńką, zgrzebną teczkę, z dużymi szwami, szytą chyba przez jakiegoś domowego szewca - tak to mi się utrwaliło - otworzyłam ją. Tym, co zobaczyliśmy… byliśmy z docentem zdruzgotani. W środku były 3 czy 4 ziemniaki ugotowane w łupinach i kromka czarnego chleba przełożona kaszanką. We mnie coś się wtedy przełamało. Tak sobie wtedy pomyślałam: Boże kochany, za co ci ludzie zginęli? Za tę kromkę czarnego chleba i te cztery kartofle, za to, że szedł do pracy?
W tekście wykorzystano nagrania do filmu dokumentalnego „Grudzień’70. Pamięć poległych, pamięć żywych”, zrealizowanego w Video Studio Gdańsk w 2009 r.