Jak starszy brat
Ks. Kazimierz Gniedziejko
Reklama
Ksiądz Jerzy to mój cioteczny brat, starszy ode mnie o 10 lat. Kiedy miałem 5 lub 6 lat, pojechaliśmy odwiedzić rodzinę Popiełuszków w Boże Narodzenie. Okopy zimą wyglądają przepięknie, śnieg przykrywa okoliczne pola i drzewa. Trudno zapomnieć ten krajobraz, gdy drogę przemierza się saniami. Ale ja jeszcze bardziej niż ten obraz zapamiętałem widok pokoju w domu rodziny Popiełuszków.
Na miejscu tradycyjnej choinki stała przybrana ozdobami sosnowa gałąź. Ten widok nas zaskoczył. Zaczęliśmy pytać: Co się stało? Czyżby w waszych zagajnikach nie było już żadnych choinek? Dlaczego gałąź? Tajemnicę wyjaśnił Jerzy, który mógł mieć wtedy najwyżej 16 lat: „Jak ścina się choinkę, to ona traci życie. A jak utnie się gałąź sosny, to drzewo będzie żyło nadal”. Przypominam to wydarzenie sprzed ponad 40 lat, bo myślę, że ono pokazuje, jaki stosunek do życia miał Ksiądz Jerzy. Każdy, kto prześledzi jego późniejsze działania, zauważy, że był on gorącym obrońcą życia i szacunku dla drugiego człowieka. Mówią o tym przedstawiciele służby zdrowia, dla których organizował specjalne konferencje w Warszawie.
W kontekście obrony życia i godności drugiego człowieka mieściła się też jego postawa wobec osób sądzonych przez komunistyczne władze. Pamiętam, jak któregoś razu poszedłem do niego, a on dopiero co wrócił z procesu sądowego. Nie mógł w żaden sposób pomóc sądzonym. Mimo to chodził na rozprawy, aby tam być, aby sądzeni wiedzieli, że w tych trudnych chwilach zawsze jest przy nich kapłan, który się za nich modli.
Ja nazywałem go starszym bratem. Nie wiem, jak nazywali go między sobą ludzie, z którymi się spotykał. Wiem natomiast, że swoją postawą umiał sobie zjednywać ludzi. Lgnęły do niego osoby w różnym wieku i różnych zawodów. Nie dziwi mnie to. Dla mnie każde spotkanie z nim było wielką radością. Głównie dlatego, że Jerzy potrafił z powagą słuchać. Nieważne, z jaką sprawą przyszedłem, on podchodził do tego, co mówię, z atencją. Kiedy trzeba było, zadawał pytania, a w innych wypadkach z życzliwością radził. W jeszcze innych - proponował, aby sprawę na nowo przemyśleć i dobrze przemodlić. Słowem - postępował właśnie tak, jak powinien postępować starszy brat wobec kogoś mniej doświadczonego. Myślę, że każdy chciałby mieć takiego starszego brata.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Cukierki od patrona
Małgorzata Zyśk
Reklama
Moje wspomnienia o Księdzu Jerzym wiążą się z latami dzieciństwa. W 1974 r. przystąpiłam do I Komunii św. i zaczęłam uczęszczać na spotkania grupy bielanek, którą opiekował się ks. Jerzy Popiełuszko. Brałam udział w uroczystościach i świętach kościelnych, odbywających się zarówno w naszej, jak i ościennych parafiach.
Księdza Jerzego zapamiętałam jako osobę bardzo ciepłą, życzliwą i otwartą. Był zawsze pełen energii i entuzjazmu. Szczery uśmiech i łagodne usposobienie zbliżały go do ludzi, garnęła się do niego młodzież i dzieci. Chociaż był bardzo młodym księdzem i nie miał dużego doświadczenia duszpasterskiego, z łatwością nawiązywał kontakty z parafianami, którzy darzyli go ogromną sympatią, zaufaniem, a w wielu przypadkach - prawdziwą przyjaźnią.
Ksiądz Jerzy bardzo lubił obdarowywać osoby będące z nim w kontakcie drobnymi upominkami. Nie przywiązywał się do przedmiotów ani rzeczy - chętnie je rozdawał, jeśli mogły komuś sprawić odrobinę radości. Dzieci częstował cukierkami i lizakami, które tak trudno było wtedy dostać w sklepach.
Był osobą nieśmiałą i skromną, ale biło od niego wewnętrzne ciepło, które udzielało się tym, którzy go znali i z nim przebywali. Kiedy zastanawiam się, jaki wpływ miał ks. Jerzy Popiełuszko na mnie i na moje dalsze życie, to odnoszę wrażenie, że był jednym z tych, którzy kształtowali we mnie zasady moralne, światopogląd oraz wskazywali na istotę wiary i religii katolickiej.
Od ośmiu lat pełnię funkcję dyrektora Publicznego Gimnazjum nr 2 w Ząbkach. Pięć lat temu rozpoczęliśmy prace nad nadaniem imienia naszej szkole. 20 marca 2007 r. patronem gimnazjum został ks. Jerzy Popiełuszko. Decyzję grona pedagogicznego, uczniów i rodziców o wyborze patrona argumentowaliśmy tak: „Nasze sukcesy i wkład pracy w wychowanie i wykształcenie młodych ludzi oraz prawdy moralne, którymi pragniemy kierować się w życiu, pretendują nas do ubiegania się o zaszczytne imię ks. Jerzego Popiełuszki, którego wybraliśmy na Patrona naszego gimnazjum”.
Od tego czasu staramy się kultywować pamięć o ks. Jerzym Popiełuszce zarówno w środowisku lokalnym, jak również poza nim. Uczestniczymy we wszystkich uroczystościach związanych z naszym Patronem oraz przygotowujemy wiele wystaw i inscenizacji religijno-patriotycznych, aby przybliżyć innym postać Księdza Jerzego.
Msza Św. w klasztorze
Jadwiga Klimek
Reklama
Razem z mężem prowadzę zakład fotograficzny. Mieszkamy w parafii pw. Świętej Trójcy w Ząbkach, która była pierwszym miejscem pracy ks. Jerzego Popiełuszki. Wielokrotnie się spotykaliśmy. Najpierw były to spotkania w kościele, w którym jeszcze przed jego przybyciem robiliśmy zdjęcia dzieciom komunijnym. Potem, kiedy zaprzyjaźniliśmy się z Księdzem Jerzym, odwiedzał on naszą pracownię, przychodził do domu.
To ja zrobiłam mu pierwsze zdjęcie do paszportu. A także fotografię, która stała się dość popularna - to na niej delikatnie uśmiechający się kapłan podpiera ręką głowę. Myślę, że to zdjęcie trafnie pokazuje jego przyjazne nastawienie do innych ludzi. Ja również zapamiętałam go jako człowieka serdecznego, otwartego, którego wszystko interesowało. Ponadto miał świetny kontakt z dziećmi, również z naszymi pociechami, które uczył religii.
W roku 1976 kupiliśmy samochód, którym podczas wakacji pojechaliśmy do NRD. Oprócz mnie i męża uczestnikami tej wyprawy byli dwaj kapłani. Jednym z nich był Ksiądz Jerzy, który tradycyjnie wszystkim był zaciekawiony. Urlop trwał tydzień. W ciągu dnia większość czasu spędzaliśmy na zwiedzaniu. Nocowaliśmy na kempingach. Wieczory były okazją, aby poznać innych turystów. Jednak już pierwszego wieczoru księża nam zniknęli. Zaczęliśmy ich szukać, po chwili zobaczyliśmy, jak modlą się w miejscu, gdzie było ciszej. Także w kolejne wieczory księża znikali, ale my już ich nie szukaliśmy.
W niedzielę zamierzaliśmy pójść do kościoła. Okazało się to niemożliwe - wszystkie okoliczne świątynie były zamknięte. Księża jednak nie dawali za wygraną, szukaliśmy więc dalej. I w końcu ktoś z miejscowych powiedział nam, że kilkanaście kilometrów dalej jest klasztor. Postanowiliśmy tam pojechać.
W klasztorze mieszkały siostry. Bardzo się ucieszyły, kiedy nas zobaczyły. Ale radości nie było końca, kiedy dowiedziały się, że dwaj turyści są księżmi. Okazało się, że w tym klasztorze nie ma kapłana, który mógłby odprawić Mszę św. dla zakonnic. Ksiądz przyjeżdżał tam co jakiś czas, ale w tę niedzielę miało go nie być. Księża z Polski odprawili więc Eucharystię dla nas i dla sióstr. Tylko jedna zakonnica znała język polski, z kolei nasz niemiecki nie był najlepszy. Kapłani odprawili więc Mszę św. w języku łacińskim. Wszyscy byli zadowoleni, a siostry zaprosiły księży ponownie do odwiedzenia klasztoru.
Wysłał mnie do Papieża
Jan Marczak
Reklama
W ostatnim dniu sierpnia minie dokładnie 30 lat, jak po raz pierwszy zobaczyłem Księdza Jerzego. Tego dnia młody, szczupły i skromny kapłan przyszedł do huty, gdzie miał odprawić Mszę św. Niedługo potem to my, hutnicy, okrzyknęliśmy go kapelanem „Solidarności” Huty Warszawa, a jeszcze później został kapelanem najważniejszego ciała w związku - Komisji Krajowej. W następnych latach były kolejne spotkania, rozmowy, a także Msze św. za Ojczyznę, na których byłem jedną z osób odpowiedzialnych za to, aby nie doszło do żadnej prowokacji.
Wydarzenie, o którym chciałbym opowiedzieć, miało miejsce w czerwcu 1983 r. Wówczas do Polski przyjechał Ojciec Święty Jan Paweł II. Ksiądz Jerzy bardzo chciał spotkać się z Papieżem, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że władze zrobią wszystko, aby do takiego osobistego spotkania nie doszło. Wiedział o tym również prymas Józef Glemp. Obaj duchowni spotkali się i ustalili, że skoro Ksiądz Jerzy nie będzie mógł porozmawiać z Janem Pawłem II, to niech chociaż wyznaczy osobę, która spotka się z Ojcem Świętym na kameralnej audiencji. 17 czerwca 1983 r. doszło do tego spotkania. Było na nim tylko 14 osób. A w tym gronie - dzięki Księdzu Jerzemu - byłem ja. Reprezentowałem świat pracy, który gromadził się przy kościele pw. św. Stanisława Kostki. Przedstawiłem się Papieżowi, powiedziałem, skąd jestem, i poprosiłem o modlitwę za ludzi „Solidarności”. Ojciec Święty zapewnił mnie, że w swoich modlitwach zawsze pamięta o polskich robotnikach oraz o ludziach więzionych i zniewolonych.
Jeszcze tego samego dnia byłem na Mszy św. sprawowanej przez Jana Pawła II na Stadionie Dziesięciolecia. Tuż przed rozpoczęciem Eucharystii zobaczyłem w tłumie Księdza Jerzego. Podszedłem, zaczęliśmy rozmawiać. Ks. Popiełuszko pytał mnie o szczegóły spotkania z Papieżem. Kiedy mu wszystko opowiedziałem, bardzo się ucieszył. Takim właśnie człowiekiem był ks. Popiełuszko - umiał cieszyć się ze szczęścia innych. I była to radość autentyczna.
Długo bym musiał wymieniać, jakie jeszcze miał zalety, jaki był dla ludzi. Wystarczy chyba, że powiem, iż dla mnie był na tyle wyjątkowym człowiekiem, że od 26 lat pełnię funkcję szefa Rady Kościelnej Służby Porządkowej „Totus Tuus” przy kościele św. Stanisława Kostki. Jednym z naszych głównych zadań jest pełnienie straży przy grobie Księdza Jerzego. Może więc, jeśli ktoś z Czytelników „Niedzieli” przyjedzie na Żoliborz, spotkamy się osobiście. Zapraszam i do zobaczenia!
Ostatnia rozmowa
Marek Chmielewski
Reklama
Tydzień przed wprowadzeniem stanu wojennego pojechałem na Żoliborz. Związkowcy „Solidarności” z Instytutu Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej w Warszawie postanowili przekazać pieniądze na wsparcie dla wyrzuconych strażaków. Ja miałem te środki przekazać. W takich właśnie okolicznościach poznałem ks. Jerzego Popiełuszkę. Potem na sprawowanych przez niego Mszach św. za Ojczyznę zajmowałem się nagłośnieniem. A jeszcze później, po tym, gdy wrzucono ładunek wybuchowy do mieszkania Księdza Jerzego, pełniłem dyżury.
Spotkań tych było tak wiele, że nawet nie wiem, w jakich okolicznościach i kiedy zaczęliśmy do siebie mówić po imieniu. Co z tej kilkuletniej znajomości utkwiło mi w pamięci najbardziej? Bez wątpienia nasze ostatnie spotkanie. Pamiętam je dokładnie, to był czwartek. Następnego dnia Ksiądz Jerzy miał jechać do Bydgoszczy.
Zapamiętałem to spotkanie, ponieważ było ono inne od wszystkich poprzednich. Księdza Jerzego zawsze otaczało wiele osób, ale tego dnia, po raz pierwszy, nie było u niego nikogo. Rozmowę zaczęliśmy od omówienia planów, a potem zaczęliśmy mówić o naszych rodzicach. Ksiądz Jerzy znał moich rodziców. Kiedyś podarował swoje zimowe buty mojemu ojcu. Powiedział, abym je zabrał, bo dla niego są za ciasne. Wiedziałem, że to wykręt. Buty były na niego dobre, lecz on taki był. Jak usłyszał, że komuś może pomóc, to robił to natychmiast. Jakikolwiek sprzeciw z mojej strony byłby tylko niepotrzebną stratą czasu.
W to czwartkowe popołudnie rozmawialiśmy więc o rodzicach. Ja o swoich, a Ksiądz Jerzy o swoich. Mówił, że jest mu smutno, bo z powodu wielu obowiązków nie ma kiedy pojechać do Okopów. Potem znowu zaczęliśmy mówić o planach. Wiedziałem, że następnego dnia Ksiądz Jerzy jedzie do Bydgoszczy. Zaproponowałem, że pojadę razem z nim i jeszcze innym kolegą. Wówczas głośno zaprotestował, niemal krzyknął: „Nie. Pilnuj dzieci! Nie trzeba!” - tak dokładnie powiedział. Zaskoczyła mnie ta reakcja, bo nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Rozmowy zeszły na inne tory, ale atmosfera siadła. Kiedy wychodziłem, Ksiądz Jerzy objął mnie mocno. Nic nie powiedział. Wcześniej nigdy tak nie robił. Mieliśmy się znowu spotkać za dwa dni, ale z Bydgoszczy Ksiądz Jerzy już nie wrócił. W drodze powrotnej został zamordowany.
Uzdrowienie
S. Róża Kalkiewicz OSU
Jestem urszulanką Unii Rzymskiej. W połowie lat 80. XX wieku byłam na misjach w Senegalu. I właśnie w tym afrykańskim kraju po raz pierwszy usłyszałam o Księdzu Jerzym. Rok po jego męczeńskiej śmierci przyjechałam na urlop do Warszawy. W kościele pw. św. Stanisława Kostki na Żoliborzu wzięłam udział w Mszy św. za Ojczyznę, na której ludzie podnosili do góry ręce, a dłonie mieli złożone w geście zwycięstwa. Po Eucharystii modliłam się przy grobie Księdza Jerzego. Kiedy kilka lat później na dłużej przyjechałam do Warszawy, przy żoliborskim grobie modliłam się wielokrotnie w bardzo różnych intencjach - duchowych, materialnych, osobistych, a także innych ludzi. Starałam się tak gospodarować czasem, aby zawsze znaleźć chwilę na modlitwę. Czułam bowiem, że Ksiądz Jerzy wysłuchuje moich próśb. Potem znowu wyjechałam na misję, a po powrocie zamieszkałam w Krakowie. Wtedy zaczęłam chorować. Na dłoniach zaczęła mi pękać skóra. Stała się tak delikatna, że wystarczyło, iż wzięłam do ręki długopis lub łyżkę, a już po chwili robiły się krwawe rany. Niemal całe dłonie musiałam oklejać plastrami. Lekarze nie potrafili mi pomóc. I co smutniejsze, specjaliści nie dawali też żadnej nadziei na wyzdrowienie w przyszłości.
13 grudnia 2000 r. poszłam na uroczystość poświęcenia pomnika ks. Jerzego Popiełuszki w parku Jordana w Krakowie. Spotkanie to było dla mnie dwiema godzinami nieustającej modlitwy w intencji jednej z moich podopiecznych. Na samym końcu poprosiłam Księdza Jerzego o wstawiennictwo w sprawie mojej choroby.
Jeszcze przed Wigilią rany się zabliźniły. Ucieszyłam się, bo nie musiałam nosić plastrów. Nie sądziłam jednak, że to oznacza koniec choroby. Wcześniej też zdarzało się, że choroba na kilka dni ustępowała, ale potem wszystko zaczynało się na nowo. Tym razem stało się inaczej - kolejne dni mijały, a skóra nie pękała. W tym roku mija 10 lat, odkąd jestem zdrowa. Już nie tylko bez problemu biorę do ręki łyżkę czy długopis, ale mogę prać w rękach. Skóra nie pęka, chociaż często ma kontakt z silnymi detergentami.
Doktor, który pomagał mi w czasie choroby, napisał w oświadczeniu, że leczył mnie bezskutecznie. Po zabliźnieniu ran stwierdził, że z nieznanych mu przyczyn skóra jest zdrowa. To oświadczenie dołączyłam do świadectwa o uzdrowieniu, jakiego doznałam za wstawiennictwem ks. Jerzego Popiełuszki.