KS. PIOTR BĄCZEK: - Absolwentka Katedry Etnografii Słowian UJ w Krakowie, badaczka historii i kultury górali beskidzkich, członkini Stowarzyszenia Muzealników Polskich, Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego - to tylko wycinek Pani referencji. Co takiego jest w etnografii, że wybrała Pani tę dziedzinę?
MAŁGORZATA KIEREŚ: - Myślę, że jestem dziwnym etnografem. Stałam się nim chyba wtedy, kiedy stałam się góralką. Urodziłam się w góralskiej chałupie, gdzie właściwie wszystko, co mnie otaczało, zawsze było etnografią. Wszystko, co studiowałam przez pięć lat, miałam w domu rodzinnym. To była wielopokoleniowa rodzina, w której wszystkie rzeczy dotyczące kultury materialnej, kultury duchowej, społecznej, obrzędowej, otaczały mnie od najmłodszych moich lat. Można powiedzieć, że moje bycie góralką i etnografem było właściwie jednoznaczne. Studia dały mi coś więcej: na wszystkie wartości ojcowskiego domu mogłam spojrzeć od strony naukowej. Dziś mogę powiedzieć, że studia dla mnie były lekcją życia, mojego życia. Myślę, że zderzenie doświadczenia mojego domu i miejsca skąd pochodziłam z wiedzą wyszło mi na dobre.
- „Bogaci u siebie”. Takie motto znajduje się na stronie internetowej przybliżającej Pani sylwetkę i działalność. Przypuszczam, że nie chodzi tu o bogactwo jedynie materialne. Co rozumie Pani przez te słowa?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
- W tych słowach zawieram całą filozofię ojcowskiego domu. Wydaje mi się, że wszystko, co do życia potrzebne mamy w domu. Mam dom, czyli mam gdzie spać, mam w domu kuchnię, gdzie tradycyjnie jest święty kąt z obrazami, Najświętsze Serce Jezusa, Niepokalane Serce Maryi, jest krzyż - i to jest miejsce, które od praczasów obecne jest w rodzinie i ja je przeniosłam z domu moich rodziców do swojego domu; jest piec z żywym ogniem i stół, przy którym spożywamy posiłki, jest miejsce gdzie się odpoczywa i gdzie się śpi. Jest więc wszystko co potrzeba. Ale w słowach „bogaci u siebie” chodzi także o bogactwo domu duchowego. Ludzie ciągle czegoś poszukują. Ja sama to czynię, szukając kolejnego archiwalnego zdjęcia, jakiejś historii, ciągle coś chcę odkryć. Ale bogactwo duchowe otrzymaliśmy w domu rodzinnym. I - co ważne - otrzymaliśmy je w prezencie. W domu nauczono nas modlitwy, powiedziano nam, że jest Bóg, a wiara w niego daje człowiekowi szczęście. Tak przynajmniej było w moim domu. Po drugie jesteśmy bogaci ziemią. Ta ziemia, na której urodziliśmy się odpowiada nam jakoś na pytanie: kim jestem, kim jestem dla tej ziemi. Pochodząc z tej ziemi, dostałam od rodziców język, gwarę. I co ciekawe, przez wiele lat wmawiano nam, że gwara to coś złego. Ale skoro naturalnym sposobem komunikacji była gwara, to jest ona naszym bogactwem, to tak jakbyśmy znali dodatkowy język. Kolejne bogactwo to strój. Mam takie zdjęcie: w pielgrzymce do Piekar Śląskich idzie tłum ludzi, a tam pośrodku górale z Istebnej, wszyscy w czerwonych bruclikach. Oni nie musieli mówić skąd przyjechali. Wszyscy wiedzieli, że z Istebnej. Strój był znakiem rozpoznawczym ich ziemi. To jest coś pięknego. Strój jest znakiem mojego domu, mojej chałupy, mojego życia. Ja się bardzo cieszę, że górale z Istebnej, Jaworzynki, Koniakowa dużą wagę przywiązują do stroju ludowego, szczególnie w ważnych momentach np. I Komunia, Boże Ciało, Dożynki. Wiadomo, że strój ludowy nie może funkcjonować w codzienności; ale w momentach uroczystych, kiedy chcemy powiedzieć „kim my som”, z jakiej ziemi, zakładamy strój ludowy, który o tym wszystkim mówi. Często cytuję ks. Emanuela Grima, który w cudowny sposób potrafił ukształtować świadomość górali Beskidu Śląskiego. Ten duchowny mówił do ludzi: najbogatsi jesteście na świecie. Górale wtedy byli raczej biedni - mieli kawałek pola, jeden zasiewali owsem, na drugim sadzili ziemniaki. A on im mówił: jesteście najbogatsi na świecie, macie swój język, swój strój, wiarę w Boga.
Reasumując: świadomość tego jest tą przysłowiową kropką nad „i”: nad moim bytem, nad tym, kim jestem i skąd pochodzę i co to wnosi w moje życie.
- Czy jest jakiś charakterystyczny zwyczaj mówiący o przygotowaniu do Świąt Bożego Narodzenia?
- W Istebnej jest zwyczaj „wędrownego obrozka” chodzącego po domach w czas Adwentu. Obrazuje on Maryję brzemienną jadącą na osiołku, którego prowadzi św. Józef. Fenomen tej tradycji jest bardzo ciekawy. Przykładowo: wybudowaliśmy dom, zupełnie gdzie indziej niż mój dom rodzinny. I w pierwszym roku zamieszkania kobiety przyszły i mówią: „Pani Małgosiu, noweście som, to wy bedziecie z obrozkiem zaczynać”. Potem w domu gromadzą się sąsiedzi, jest wspólna modlitwa i obrazek się przenosi do następnego domu. Ludzie po domach zbierają na ofiarę na Mszę, która jest w czas Bożego Narodzenia odprawiana. No bo się Pan Jezus narodził, a myśmy w domach przy tym obrazku na Niego czekali. To taka forma peregrynacji, obecna w Istebnej od jakichś stu, stu pięćdziesięciu lat. Jeśli jest jakaś młoda rodzina jeszcze bez dzieci, to ten obrazek zostaje u niej na cały rok, żeby Pan Bóg obdarzył tych małżonków potomstwem. Dla mnie jako antropologa kultury fenomenalna jest przy tym organizacja: wszystko jest poukładane, wszystko jak w zegarku.
- Czy można podać jakąś ogólną zasadę wiążącą zwyczaje górali w okresie Bożego Narodzenia?
Reklama
- Czas przygotowania do świąt i same święta przeżywano jako swego rodzaju wysiłek, by wszystko było idealne. W tym znaczeniu, że idealne znaczy bliskie pełni, pełni kosmicznej, Boskiej. Przygotowanie do przeżywania świąt wiązało się z oczyszczeniem świata z tego, co nie było idealne, co było brudne.
- Co to oznaczało w praktyce?
Reklama
- Najpierw trzeba było zatem posprzątać obejście, chałupę, wybielić ściany, wyszorować podłogi kartaczem, wymyć okna, wyprać firanki. I to było usunięcie brudu tego najbliższego nam świata, czyli brudu z domu, w którym się żyło.
Po drugie, trzeba było oczyścić brud z człowieka. Kiedyś nie było łazienek, wody bieżącej. Przynosiło się więc wody ze studni, grzano ją na piecu, wlewano do szaflika. Ludzie się myli, szorowali, żeby odświętnie byli czystymi. Trzecia sprawa, to było przygotowanie świątecznego ubrania: koszul, kabotków, kierpiec. Wszystko było „wyrychtowane, wybiglowane”, wszystko musiało być na błysk. I ta strona materialna też miała świadczyć o dążeniu do tej pełni, do „czystości”. Następna rzecz: godzenie się z ludźmi. Chodziło o wprowadzanie tej sytuacji ideału, pełni przez pogodzenie się wzajemne. Nie było możliwości, żeby się z rodziną, z sąsiadem nie pogodzić. Można się było kłócić cały rok o miedzę, można było mieć żal, ale w Wigilię nie było możliwości, by się nie pogodzić. To było pełne rozrachowanie własnego sumienia. Człowiek szedł do sąsiada czasem z gorzołeczką, żeby z nim wypić po jednym na zgodę. Owo pogodzenie, można powiedzieć, było rodzajem kulturowego rozgrzeszenia. Człowiek w święta nie chciał mieć wokół, obok siebie kogokolwiek, kto miałby do niego jakieś pretensje. I to była wielkość ludzi. Dzieci, jak wiemy też musiały się starać, by być w Wigilię grzeczne, za co w nagrodę obiecywano im, że zobaczą na niebie świecące kurki, ułożone z gwiazd. Mówiło się też, że kto w Wigilię dostanie, to będzie obrywał cały rok. W tym wszystkim chodziło o wytworzenie tej atmosfery, stanu zgody, dobra, ideału. Człowiek oczyszczony, odświętnie ubrany chciał też pokazać sobie, że może być dobry. Istniał na przykład tzw. szczodry dzień, w którym wspomagało się ubogich. Jeśli masz coś, czym możesz się z biednym podzielić to daj. Kiedyś ubodzy i kalecy chodzili od chałupy do chałupy i dostawali pomoc. Dziś wypracowano nowe formy: Szlachetna Paczka, wigilijna świeca pomocy Caritas. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że to są nowe formy pięknie funkcjonującego od wieków zwyczaju pomocy potrzebującym.
- W świętowaniu Wigilii mamy także mocno zarysowany element rodzinny, symbolikę oddającą prawdę o jedności i sile rodzinnej wspólnoty.
- Tak. Był zwyczaj tzw. odpytunku. „Mamo, tato przeboczcie mi. Idem do spowiedzi, coby Pan Bóg mi przeboczył. Przeboczcie i wy”. Przepraszali się wszyscy za wszystko zło. Oczywiście często działo się to dzień wcześniej, dwa dni wcześniej. Upewnienie się, że chcemy być w sercu ludźmi czystymi do końca, było bardzo istotne. Przykładem troski o rodzinę i jej siłę może być zwyczaj obwiązywania żelaznym łańcuchem wigilijnego stołu. To oznacza silną więź rodzinną, bo rodzina gromadziła się zawsze wokół stołu. Na koniec wigilii domownicy dzielili się jabłkiem, rozkrojonym między członków rodziny, żeby wszyscy byli tacy zdrowi i silni i w jedności, jak to jabłko. Ono było całością, której każdy otrzymywał cząstkę, ale w sumie daje to jedność. Tak też i z chlebem, który był okrągły, zamknięty, idealny. Każdy brał z tego jednego chleba. Rozłupywano też orzecha, jeśli był pusty, to nie było najlepiej. Ten zwyczaj nie był formą wróżb w dzisiejszym rozumieniu, ale próbą odczytania przyszłości przez przypadek, przez los: „Spróbujmy, podziwejmy się czy sie też nom bedzie darzyć”. Istniała ponadto zasada, że Boże Narodzenie spędzało się w rodzinnym domu, razem, na kolędowanie wychodziło się w Szczepana.
Reklama
- Wigilia była, chyba jeszcze bardziej niż dziś, posiłkiem szczególnym, wręcz świętym.
Reklama
- Tak, wieczerza wigilijna przepełniona była symbolami oddającymi poczucie sakralności. Na przykład chleb, który gospodyni piekła zawsze w wigilijny poranek, zawsze miał wyraz sakralny. To była świętość. Musiał być napieczony na całe święta. Dawało się go na zboże, żeby tam się wystudził i był twardszy, by łatwiej było kroić cienkie kromki. Stół musiał być nakryty białym obrusem. W najstarszej tradycji ojciec zapalał świecę i składano modlitwę. W terenie notowałam takie przypadki, że modlono się pięć razy „Ojcze nasz”, pięć razy „Zdrowaś Mario”, „Pod Twoją obronę”. Modlono się zarówno na klęcząco, jak i w postawie stojącej. Czasy się zmieniają i coraz częściej czyta się Ewangelię o Narodzeniu Chrystusa. Na terenie Koniakowa śpiewało się takie piękne trzy pieśni. Pierwsza, śpiewana do dzisiaj: „Mesyjasz przyszedł na świat prawdziwy. Prorok to zacny, z wielkimi dziwy, który przez swoje znaki dał wodzie wina smaki w Kanie Galilejskiej” z melodią różniącą się od tej zanotowanych na Śląsku w pastorałkach po 1866 r. Dalej: „Z raju pięknego miasta wygnana jest niewiasta” - piękna pastorałka o bardzo starych konotacjach. To pieśń już zapomniana, ale organista z Istebnej mi ją przypomniał. I wreszcie: „Zawitaj wieczorku pięknej Wiliji”. Wigilia kończyła się modlitwą i przygotowaniem ludzi na Jutrznię. Trzeba pamiętać, że czasem na tę Jutrznię przed Pasterką chodziło się z dalszych miejscowości godzinę, półtorej godziny. Więc zjedli jakieś tam ciasto, makowiec, trochę odpoczęli, oblekli się w te swoje rzeczy i szli do kościoła, bo organista już o jedenastej śpiewał ostatnie Godzinki.
- Czy łamano się opłatkiem?
- Opłatek jest stosunkowo późną sprawą. W najstarszej tradycji łamano się chlebem. Odkrojone kromki dawało się każdemu domownikowi, zamoczone w maśle, w soli, miodzie - żeby spróbować wszystkiego, co nas w życiu czeka. Do dziś piętkę chleba ludzie nazywają „godni kraiczek”. Do tej odkrojonej piętki daje się opłatek i zostawia na cały rok przy świętych obrazach. Jak kto później choruje, to ten „godni kraiczek” daje się do skosztowania wierząc, że przyniesie zdrowie.
- Czym zastawiony był wigilijny stół?
- U górali w najstarszej tradycji nie było wcale 12 potraw. Był skromny, ale świąteczny posiłek. Mówiono, że potrawy nie mogą się ze sobą „gniewać”. Jedzono zupę z owoców, tzw. bryję, dalej groch ze śliwkami, ziemniaki z kapustą - na ziemniaka nakładało się kapusty i to się jadło nie łyżką, lecz rękami. Ryba, sałatki, to wszystko są już nowe potrawy.
- Jak wygląda sprawa choinki. Z ogólnie dostępnych informacji wiadomo, że ten zwyczaj przywędrował do nas z Niemiec.
- Choinkę na naszym terenie nazywano stromkiem albo kryzbanem. Na Żywiecczyźnie i dalej przez Podhale i Orawę funkcjonowała nazwa połaźnica. Najpierw pojawiła się tylko gałąź przyniesiona z lasu, potem wieszano takie drzewko u sufitu czubkiem do góry. Choinkę w Wigilię przynosił gospodarz jako dar dla domu. Na tym drzewku wieszano jabłka rajskie, cebulę, czosnek, piórka z gęsi, jakieś małe ciasteczka; zapalona świeczka to już był wielki rarytas, bo choinka gorzała w chałupie. Ostatnio natrafiłam na bardzo ciekawe materiały z archiwum UJ w katedrze etnografii Słowian. Zebrała je prof. Klimaszewska w 1939 r. w Istebnej w rozmowie z panią Marią Poloczkową, która urodziła się ok. 1864 r. Z tych przekazów wyraźnie wynika, że choinki w ogóle nie było. Ten zwyczaj pojawił się wraz z ks. Emanuelem Grimem, gdzieś ok. 1910-15 r. „Wielebny w kościele powiadali, że jest to drzewko, kieremu się kłaniać trzeba, bo jest tak wzocne” - tak mówiła ta kobieta. Zwróciłam na to uwagę, bo to pokazuje jak świętym i szczególnym czasem dla tamtych ludzi była Wigilia i Święta Bożego Narodzenia. Ten czas był święty i doskonały, idealny. Oni chcieli do tej świętości, tego ideału dojść, dorosnąć do niego i go posiąść. Czas świąteczny kończył się na Trzech Króli. Wtedy wracano do tej przestrzeni zwykłego życia, znikała choinka i to, co świąteczne.