Benedykt Mróz wraz z panem Zygmuntem Skowronem prowadzili „księgarnię” przy parafii św. Maksymiliana. Jakaż to była księgarnia? W udostępnionym przez ks. proboszcza Zbroszczyka pomieszczeniu, na kilku ławkach rozłożone były książki i broszury. Najwięcej było pozycji niedostępnych na rynku, o tematyce religijnej i patriotycznej. Robili to „w czynie społecznym”. W niedzielę po Mszy św. ludzie przychodzili i kupowali książki, rozmawiali, zawiązywały się przyjaźnie. „Księgarnia” wrosła w obraz parafii św. Maksymiliana. Działała przez 15 lat. - Naszym celem było dać ludziom wartościową książkę. Nie robiliśmy na nich interesu, nie sprzedawaliśmy ich z zyskiem. To była nasza misja. „Traciliśmy czas”, a moja żona - muszę przyznać - bardzo się denerwowała, gdy nie zdążyłem na niedzielny obiad do domu.
Drugi człowiek
Reklama
Pierwszą pracą była ta w opiece społecznej. W latach 1963-66 pracował w Urzędzie Wojewódzkim w Wydziale Opieki Środowiskowej. Jeździł po powiatach województwa kieleckiego i kontrolował podległe jednostki. Patrzył na biedę ludzi, ich tragedie oraz problemy. Złapał bakcyla. Jak wspomina, potrzeby były duże, biednych ludzi nie brakowało. Żyli w fatalnych warunkach. Bieda była powszechnym zjawiskiem. Niestety, nie wszyscy pamiętają tamte „dobre” czasy. W połowie lat sześćdziesiątych przeszedł do pracy w służbie zdrowia. Po blisko 11 latach pomoc społeczna znowu po niego zapukała. Zaproponowano mu stanowisko dyrektora w Domu Pomocy Społecznej. Lewicowemu przedstawicielowi Urzędu Wojewódzkiego, który zaproponował mu pracę, miał odwagę powiedzieć: - Jeśli szukacie nowego dyrektora do Domu Pomocy Społecznej, jestem gotowy przyjąć to stanowisko, jeśli zaś szukacie nowego członka partii PZPR, to go nie dostaniecie.
Benedykt był „antylewicowy” od zawsze. Gdy odbywał służbę w wojsku, w sztabie proponowano mu zapisanie się do partii. Odmówił. Od oficera politycznego usłyszał: - A co, macie zamiar studiować teologię? - To się jeszcze okaże - odpowiedział. Oficer nie dał za wygraną. Było dochodzenie, które przeprowadzili funkcjonariusze Wojskowych Służb Wewnętrznych. Pytali kolegów Benedykta, co mówi, co robi, czy jest wywrotowcem? Z uwagi na brak dowodów, sprawa została umorzona.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Razem
Reklama
Pierwszego września 1977 r. rozpoczął pracę w Domu Pomocy Społecznej przy ul. Żeromskiego w Kielcach. Warunki bytowe były, delikatnie mówiąc, bardzo ciężkie. Dwie sale, w których leżało po 22 schorowane osoby. Otwiera album i pokazuje zdjęcia. - Tu jesteśmy z bp. Janem Gurdą, za nami stoi kaflowy piec. Taki sam stał na każdej sali, popiół i węgiel, ale się kurzyło - śmieje się. Największym plusem Domu był fakt, iż pracowały w nim siostry albertynki, które pracują do dziś. Komuniści w 1948 r. zabrali Dom siostrom, wprowadzili świecką dyrekcję, ale pozwolili zakonnicom pozostać, znając ich nieprzeciętne kompetencje.
Benedykt dokończył remont budynku oraz przejętego Domu Małego Dziecka. Zmniejszył sale, powiększył kaplicę i rozbudował pokoje dla sióstr.
- Te, w których do tej pory mieszkały, urągały godności człowieka - mówi.
W tym czasie miał możliwość spotkać wspaniałego człowieka - bp. Jana Gurdę. Biskup był kapelanem Domu i sióstr aż do swojej śmierci. Codziennie odprawiał Msze św. Deszcz, śnieg, mróz czy zawierucha nigdy nie przeszkodziły mu, aby przyjść do Domu i odprawić chorym Eucharystię. Złotymi zgłoskami zapisał się w ludzkiej pamięci. Przez trzydzieści lat świadczył bezinteresowną posługę duchową wobec mieszkanek Domu. - Wspaniały człowiek, wspaniały kapłan - mówi Benedykt. Takich wspaniałych ludzi spotkał w swoim życiu znacznie więcej. - Kieleccy biskupi często byli naszymi gośćmi, tu na zdjęciu bp Stanisław Szymecki święci odnowioną kaplicę oraz pamiątkową tablicę poświęconą św. Bratu Albertowi, którego imię nosi nasz Dom - mówi, wskazując na pożółkłą fotografię. - Obecny biskup Kazimierz Ryczan odwiedził nas kilka dni po tym jak objął diecezję kielecką. Wizytował nasz Dom 15 września 1993 r. - wspomina. Do dziś pamięta słowa wypowiedziane przez Biskupa do pracowników: „Niech Dom ten będzie jak serce, z wieloma drzwiami, aby stał otworem dla wszystkich domu i serc potrzebujących”. Te słowa zapadły mu w pamięć.
Posłany
Prawdziwym przełomem w życiu Benedykta był rok 1992. Pewnego dnia ks. Zbroszczyk poprosił go na rozmowę i zaproponował: - Chciałby pan zostać nadzwyczajnym szafarzem Eucharystii? Był zaskoczony. Wyzwanie było wielkie. Przez głowę przelatywało mu tysiące myśli: czy jest godzien, czy powinien, czy podoła? Wraz z nim Ksiądz Proboszcz wytypował z parafii czterech mężczyzn.
Zgodził się. Zaczęli uczęszczać na specjalny kurs zorganizowany w budynku Wyższego Seminarium Duchownego w Kielcach. Uczyli się jak być narzędziem w ręku Chrystusa. Po mianowaniu posługiwali ludziom chorym.
W swojej rodzinnej parafii szli z Najświętszym Sakramentem do ludzi przykutych do łóżek. Pamięta pierwszy dzień posługi. Był przejęty, trochę wylękniony. Z Komunią św. poszedł do chorej, która mieszkała przy ul. Bohaterów Warszawy. - Szło się z drżeniem i niepewnością - mówi. Chorych z Jezusem odwiedzał w niedziele i pierwsze piątki miesiąca. - Na Jezusa czekali ludzie przy ulicach Szczecińskiej, Zagórskiej, Sandomierskiej - wylicza. Szli wszędzie tam, skąd otrzymali wezwanie. Bycie nadzwyczajnym szafarzem jest dla Benedykta największą dumą i radością. Nigdy o to nie zabiegał, nigdy nawet o tym nie marzył, chociaż zawsze był blisko Kościoła i ołtarza. Będąc jeszcze małym chłopcem, pierwszy raz stanął przy ołtarzu jako ministrant.
Służyć Jezusowi
Reklama
Urodził się w Łopusznie. Pamięta klimat rodzinnego domu, w którym mówiło się o Panu Bogu i żyło się Jego przykazaniami. Jako kilkuletni chłopak został ministrantem. - W latach przed Soborem Watykańskim II, kiedy to jeszcze kapłan odprawiał Mszę św. tyłem do wiernych, trzeba było podczas Eucharystii przenosić mszał z jednej strony ołtarza na drugą. Ja jako mały chłopak miałem z tym problemy, księga była duża i ciężka - śmieje się. Pamięta ten czas doskonale. Łacińskie zwroty i modlitwy. Do zostania ministrantem zachęcili go bracia. Oni pierwsi zaczęli służyć przy ołtarzu. Poszedł w ich ślady. Bycie ministrantem było częścią jego życia. Przy ołtarzu posługiwał jako ministrant i lektor przez następne dwadzieścia lat. Przez dłuższy czas był prezesem koła ministrantów. On i jego starsi koledzy jeździli do okolicznych wiosek, by uczyć młodszych stażem ministrantów, jak mają po łacinie odpowiadać księdzu przy ołtarzu.
- Chłopcy mieli problemy z łaciną - wspomina z uśmiechem - często się zdarzało, że młodzi ministranci odpowiadali księdzu zamiast: „…sankti amen” - „sanki amen”. Musieliśmy im te sanki wybijać z głowy - śmieje się.
W tym czasie na drodze życiowej Benedykta pojawił się młody, energiczny kapłan ks. Edward Chat. Do Łopuszna trafił tuż po przyjęciu sakramentu kapłaństwa. Co tu dużo mówić, był wspaniałym kapłanem. Dzieci i młodzież garnęły się do niego. Dość powiedzieć, że dzięki niemu w kościele w Łopusznie było około stu pięćdziesięciu ministrantów! Liczba naprawdę imponująca. Benedykt stawiał sobie za wzór młodego wikarego. Gdy ksiądz odchodził z parafii na inną placówkę, myślał, że już nigdy go nie zobaczy. Po latach spotkali się znowu w Kielcach. Ks. Edward Chat był proboszczem w bazylice katedralnej. Cóż to było za spotkanie. Przypominali sobie dawne dobre czasy.
Działacz
Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku tworzyło się w Kielcach Stowarzyszenia Rodzin Katolickich, Benedykt był wśród założycieli. Został między innymi członkiem komisji rewizyjnej Stowarzyszenia. Inicjatywa reaktywowania Stowarzyszenia pochodziła od ks. Jana Śledzianowskiego, który został opiekunem SRK.
Lata dziewięćdziesiąte, kiedy to rodziła się demokracja i następowały gwałtowne przemiany w Polsce, były czasem niezwykłej aktywności ludzi. Społeczeństwo poczuło, że ma wpływ na otaczającą je rzeczywistość. Pewnego dnia podczas parafialnego spotkania kilka osób wyraziło swoją opinie, że ktoś ze Stowarzyszenia powinien w wyborach samorządowych wystartować na funkcję radnego. Padło na Benedykta. Wszyscy go znali, wiedzieli, że jest aktywny, że można na nim polegać. Zgodził się. Nie prowadził wielkiej kampanii wyborczej, a jednak na pięćdziesięciu radnych zdobył piąty wynik w Kielcach. Gdy skończyła się kadencja, znowu wystartował i znowu wygrał. Jego praca została doceniona. Jednak po zmianie obowiązujących przepisów musiał wybierać: być radnym czy pracować w Domu Pomocy Społecznej, wybrał to drugie. Był u siebie, robił to, co umiał najlepiej. Jak podkreśla, jego dewizą są słowa: Człowiek jest wart tyle, na ile może służyć drugiemu człowiekowi.
Tamte spotkania
Na początku lat dziewięćdziesiątych ks. Edward Panek który był kapelanem świata pracy, jechał na pielgrzymkę do Rzymu. Były wolne miejsca. Benedykt wraz z kilkoma osobami skorzystał z okazji i pojechał. Pamięta każdy dzień pielgrzymki, a szczególnie spotkanie z Ojcem Świętym. Wspólne zdjęcie i łzy, cisnące się do oczu z przejęcia.
Nie po raz pierwszy widział Jana Pawła II, ale wtedy był tak blisko niego. Pierwszy raz zobaczył Papieża w Warszawie, gdy Ojciec Święty przyjechał na pierwszą pielgrzymkę do Polski. Lewicowe władze robiły wszystko, by jak najmniej ludzi przychodziło na spotkania i Msze św. z Papieżem Polakiem. Dyrektorzy placówek państwowych mieli zakaz opuszczania pracy. Mieli być na miejscu. Złamał zakaz i pojechał na pl. Zwycięstwa w Warszawie. Nie miał biletu na plac ani żadnej wejściówki. Wszystko było „na żywioł”. - Ale tam była atmosfera, wszyscy się uśmiechali, byli życzliwi, studenci rozdawali bilety do sektorów, niesamowite! - wspomina. Nigdy nie zapomni tamtej Eucharystii i homilii Jana Pawła II. Żar lał się z nieba, wszyscy byli wyczerpani, ale słuchali słów Papieża z nabożną czcią. - Gdy Jan Paweł II wypowiedział pamiętne słowa: „niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi”, ciarki przeszły mi po plecach. Wiedziałem, że coś się stanie.
Patrząc wstecz, na lata, które przeżył, wie, że świat zmienia ludzka dobroć, miłość, życzliwość. Wie, że aby zmienić świat, trzeba zacząć od siebie. Należy się jednak spieszyć, czas bowiem szybko płynie. Już wkrótce pan Benedykt odejdzie na emeryturę. Nie ma konkretnych planów. Nadal chce zmieniać siebie i świat.