Kalwaria w dniach 11-15 sierpnia - to dla mieszkańców Podkarpacia, a zwłaszcza jego południowej części, jak alertowe wołanie. Z upływem lat w życiorysie każdego z nas staje się ono jeszcze bardziej sentymentalne, pełne patetycznych wspomnień. Ogromny jest trud kalwaryjskiego wspinania się pod górę, by na chwilę odpocząć przy Trzech Maryjach i nabrać sił do dalszej wspinaczki. O wiele boleśniejsze jest uczucie, że stan zdrowia nie pozwoli już nigdy wspiąć się do połowy tej góry, by łapiąc oddech obserwować rzucane przez panny wieńce.
W tym roku jechałem na Kalwarię z pragnieniem zrzucenia z siebie ciężaru o wiele większego, ciężaru niemal rozpaczy. Pod Pałacem Prezydenckim trwała w tamte dni (nie wiem, co będzie, gdy ten tekst się ukaże) pogarda krzyża i pogarda Narodu. Ból i ciężar był tym większy, że problem, który można rozwiązać w komunikacie nieprzekraczającym sześciu zdań, urasta do rozmiarów intelektualnych dywagacji, ton felietonów, prób opluwania narodu, a nawet kwestionowania, czy ci pod krzyżem to jeszcze Naród. Ale o tym za chwilę.
Pomijam zupełnie surrealistyczny pomysł Prezydenta Elekta o konieczności usunięcia krzyża, bo przeszkadza w pracy. Może błąd, może przejęzyczenie. Łatwe do naprawienia. W sytuacji, kiedy ludzie przewrażliwieni na gesty oszukaństwa (a oszukują nas od lat i to także ci, którym klaskaliśmy, ukradkiem wycierając łzy wzruszenia), rozpoczęli okupację, wystarczyła ot choćby taka informacja: „Kancelaria Prezydenta dementuje zamysł usunięcia krzyża. Po rozpoczęciu urzędowania Pan Prezydent ogłosi konkurs na pomnik ku uczczenia ofiar katastrofy smoleńskiej. Do tego czasu krzyż pozostanie na swoim miejscu. Po rozstrzygnięciu konkursu i wyznaczeniu daty, w miejscu pomnika zostanie wmurowany kamień węgielny i wówczas w tej samej uroczystości krzyż zostanie przeniesiony do miejsca ustalonego ze stroną kościelną i harcerzami”.
Koniec, kropka. Tylko, że to za proste. Trzeba robić zadymę, bo musi się ukryć przed Narodem, że wśród wielu kłopotów finansowych, których nas czekają jest i ten, że codziennie będziemy na początek wydawać o pięć groszy więcej w związku z VAT-em.
Musi się zarobić zadymę, żeby pomóc tym ze Strasburga, którzy kombinują, w jaki sposób przyznać rację biednej muzułmance z Włoch i objąć zakazem wieszania krzyży w szkołach wszystkie kraje Unii. Dlatego w noc, podczas której ludzie Bogatyni walczyli o życie i szukali się nawzajem w lęku, czy ktoś nie utonął, Pani Prezydent Warszawy pozwala na kompletnie niezrozumiały, niemoralny protest, którego początek wyznacza się w godzinach ciszy nocnej. Jest nadzieja, że kogoś pobiją, dlatego organizatorzy wpuszczają nietrzeźwych. Biedni policjanci, nie kumając, o co chodzi, ośmielili się sześciu odwieźć do izby wytrzeźwień. A przecież o to chodziło, żeby pobili, żeby można pokazać Braciom ze Strasburga, do czego prowadzi fanatyzm. A tak nawiasem, dziwi mnie, że warszawiacy nie podjęli spontanicznie, jak to miało miejsce w chwilach umierania Papieża, nabożeństw ekspiacyjnych za profanację naszego symbolu wiary - krzyża, który wniesiono tej nocy zrobiony z puszek po piwie i z zawieszoną na nim maskotką.
W sukurs śpieszy ongisiejszy sympatyk Opus Dei, Paweł Lisicki, dziś naczelny „Rzeczpospolitej”, który od dnia zwycięstwa prezydenckiego kandydata PO co dnia produkuje coraz „śmielsze” komentarze, wprawiając mnie w zakłopotanie, czy to jeszcze dawna „Rzepa” czy już przedsionek GW. Szukam i znajduję pokreśloną książkę „Nie-ludzki Bóg” jego autorstwa i myślę, co się z człowiekiem stało. Pani Ewa Czaczkowska redaktorka tejże „Rzepy”, specjalistka od spraw religijno-kościelnych, prosi o wywiad abp. Józefa Michalika. Oto pytanie z wywiadu zamieszczonego w „Rzeczpospolitej”: „Nie sądzi chyba Ksiądz Arcybiskup, że pod pałacem stoją przedstawiciele narodu? To jest tylko grupka rozemocjonowanych osób”.
Siedzę na galerii Kalwarii Pacławskiej w piątkowy wieczór i patrzę na zgromadzonych pielgrzymów oczekujących na Eucharystię, umęczonych dróżkami i myślę - czy to jest jeszcze Naród czy już NIENARÓD?
Wdzięczny jestem Księdzu Arcybiskupowi za słowa odpowiedzi na to pytanie pani redaktorki: „Są przedstawicielami dużej części narodu. Kiedy naród jest zdegustowany sytuacją, to w pewnych momentach dochodzi do głosu, tak jak stało się to 10 kwietnia. To, co się dzieje po 10 kwietnia, nie jest jedynie wynikiem sympatii narodu do jednego człowieka i poczucia krzywdy, którą poprzez zafałszowanie prawdy robiono jemu oraz wielu innym ludziom”.
Pani redaktor to nie wystarcza, próbuje w innym miejscu znowu oddzielić Hierarchę od trzody i nieco kpiąco, z warszawskim politowaniem stwierdza: „Ksiądz Arcybiskup konsekwentnie używa słowa naród, nie społeczeństwo”.
I znowu głęboki ukłon wdzięczności w stronę Pasterza, który odpowiada przywołując zapominaną już teologię Narodu:
„Naród ma w sobie coś głębszego, jest czymś więcej niż społeczeństwo. Naród żyje kulturą, historią, a także odpowiedzialnością za przyszłość, po prostu ma «duszę». Naród jest otwarty na większe wartości: patriotyzm, gotowość ofiary, poczucie honoru, godność. A ponieważ są w Polsce środowiska z pewną gazetą na czele, które te wartości od lat depczą i wyśmiewają, to ktoś się musi za tym narodem upominać. To jest obowiązek wszystkich uczciwych Polaków. Trzeba wsłuchiwać się w rytm bicia serca narodu”.
Potrzebna jest nam Kalwaria. W ciągu trzech dni mogliśmy wsłuchać się w głos Pasterzy. Biskup Marian pięknie i prosto mówił o potrzebie wewnętrznego GPS-u, jakim jest głos sumienia. Głos Miłosiernego, który w sytuacji pobłądzenia cicho, ale wytrwale zachęca do zmiany drogi, powrotu na właściwy kurs.
Jeśli obecni w piątek słuchacze słów biskupa Adama podejmą apostolskie zadanie czynienia z szacunkiem znaku krzyża, Naród ujawni swoją mądrość w sposób, który nie da się spacyfikować jak w wigilię Wniebowzięcia na Krakowskim Przedmieściu.
I wreszcie, jeśli NARÓD posłucha Pasterza, a zwłaszcza jeśli wysłuchają go elity, to z pewnością uda się nam pojednać w sprawach zasadniczych i wyjdziemy od Maryi jak bracia, a nie jak głupcy.
Jest na trasie dróżek maryjnych kaplica zwana Żydowin. Pojechałem tam postać i pomyśleć. I oto pochłonęło mnie jakieś dziwne déjŕ vu. Żyję w tamtych czasach. Są komputery, telewizja, radio. Włączam radio, a tu przegląd prasy. Słucham z zaciekawieniem, a przeprowadzający audycję informuje: Jak podała wczoraj gazeta „Postępowy Saduceusz”, grupa uczniów Nazarejczyka, którego przed kilku laty Piłat skazał na śmierć krzyżową, a którego owi uczniowie ogłosili Bogiem Zmartwychwstałym, rozpowszechnia kłamliwe wieści, jakoby w dniu pogrzebu Matki Nazarejczyka, jeden z naszych braci usiłował targnąć się na zwłoki zmarłej i został dotknięty niedowładem obydwu rąk. Według doniesień owego dziennika, modlitwa fanatycznych uczniów przywróciła naszemu obywatelowi władzę w obydwu rękach. Jak dowiadujemy się z artykułu, szykuje się list otwarty, który w formie protestu ma podpisać grono najwybitniejszych Saduceuszy. Do grupy tej obiecali dołączyć także Faryzeusze, uważając, że różnice ideologiczne muszą ustąpić miejsca w sytuacji walki z ciemnotą”.
Déjŕ vu minęło, a ja stoję przy kaplicy, widzę tego biedaka w geście bezradności z przestrachem w oczach i myślę: tyle wieków, miliony ludzi przeszły tędy i wierzą, że warto w każdej sytuacji iść do Matki - Szafarki Łask, warto Jej wić wieńce modlitwy, wiary i prosić o pokój serca.
Pomóż w rozwoju naszego portalu