W piękny majowy dzień 1983 r. na pl. Zamkowym w Warszawie maturzyści z liceum im. Frycza Modrzewskiego świętowali swój egzamin dojrzałości. Wśród nich był Grzegorz Przemyk, syn opozycjonistki Barbary Sadowskiej. Nagle podeszli do nich milicjanci. Grzegorza i jego kolegę Cezarego zabrali na komisariat przy ul. Jezuickiej, pod zarzutem rzekomego braku dowodów osobistych czy legitymacji szkolnych. Tu rozegrała się tragedia. Grzegorz został tak skatowany przez funkcjonariuszy MO, że przez 2 dni był w stanie agonalnym i w wielkich cierpieniach zmarł. Była to pierwsza odsłona dramatu. Kolejną była cyniczna zmasowana akcja dezinformacyjna prowadzona przez komunistyczne władze i oskarżenie o śmierć chłopca załogi pogotowia ratunkowego, które przyszło mu z pomocą.
„Rośnie nam poeta”
Reklama
Talent poetycki i wrażliwość Grzegorz Przemyk odziedziczył po matce. Barbara Sadowska debiutowała już jako 17-latka wierszem Mama opublikowanym w Nowej Kulturze. Potem ukazało się – zarówno oficjalnie, jak i poza cenzurą – kilka jej tomików poetyckich. Grzegorz zaczął pisać wiersze w liceum. Z jego twórczością zapoznał się ks. Jan Twardowski, któremu chłopak zaniósł do kościoła Sióstr Wizytek swój przejmujący i nad wyraz dojrzały wiersz Jeśli przyjdziesz... „Rośnie nam poeta. Tego talentu nie wolno zmarnować” – powiedział po lekturze kapłan. Umiłowanie wolności Grzegorz wyniósł także z domu. Jego matka kolportowała ulotki, ukrywała prześladowanych działaczy Solidarności. Ich mieszkanie było miejscem spotkań tych, którzy nie godzili się na komunistyczne zniewolenie. Poetkę wielokrotnie zatrzymywała bezpieka, a Grzegorz był świadkiem wielu brutalnych rewizji, po których ich dom był wywrócony „do góry nogami”. Gdy junta Jaruzelskiego wprowadziła stan wojenny, matka Grzegorza zaangażowała się bardzo aktywnie w działania Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i Ich Rodzinom przy kościele św. Marcina na ul. Piwnej. Komitet objął różnorakimi formami pomocy prawie 8 tys. aresztowanych i internowanych działaczy niepodległościowych, a także ich rodziny, często pozbawione jakichkolwiek środków do życia. 3 maja 1983 r. na teren klasztoru Sióstr Franciszkanek, gdzie działał komitet, wtargnął uzbrojony oddział zomowców pod dowództwem Edwarda Misztala. Opozycjonistów, w tym Barbarę Sadowską, brutalnie pobito. Gdy wyłamywano jej palce, miała usłyszeć od katujących ją zomowców, że za swą działalność zapłaci życiem syna. Dziewięć dni później komuniści dotrzymali słowa.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
„Żeby nie było śladów”
Reklama
Zatrzymanego na pl. Zamkowym 12 maja 1983 r. Grzegorza milicjanci zawieźli na komisariat przy ul. Jezuickiej, kilkadziesiąt metrów od Piwnej, gdzie szturmowany był komitet prymasowski. Już w radiowozie został uderzony tak mocno pałką w plecy, że spadły mu buty. „Bijcie tak, żeby nie było śladów” – rozkazał dyżurny komisariatu Arkadiusz Denkiewicz. Biło go trzech milicjantów. Dwóch trzymało, a trzeci pięściami, łokciami i kolanami uderzał w brzuch chłopca. Grzegorz wył z bólu, aż wreszcie zmaltretowany stracił przytomność. Milicjanci wezwali pogotowie. Przyjechało błyskawicznie. „Na wprost była krata, za którą zobaczyłem milicjanta i dwóch młodzieńców” – wspominał po latach kierowca karetki, ratownik medyczny Michał Wysocki. „Jeden siedział na krześle i trzymał się za brzuch, a drugi głośno wymyślał milicjantowi, który stał i nic się nie odzywał. I to było dla mnie dziwne. Właściwie nie wiedzieliśmy, do kogo przyjechaliśmy, czy do tego «krzykacza» – to był Czarek, czy do tego drugiego. Przemyk miał błyszczące oczy, rozszerzone źrenice, był zlany potem, boso, i nic się nie odzywał”. Na polecenie milicji sanitariusze zabrali chłopca na oddział pogotowia przy ul. Hożej; a ci skomentowali jeszcze, że to narkoman i „psychiczny”. Na Hożej Grzegorz znów utracił przytomność. Tam przybiegła zrozpaczona Barbara Sadowska. Przemyk nie był w stanie utrzymać się na nogach, nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. Na prośbę matki odwieziono go do domu. Ból nie ustępował, chłopiec jednak z trudem zdążył opowiedzieć, czego doświadczył. Dzięki zaprzyjaźnionym z matką lekarzom znalazł się w szpitalu na Solcu. Przybył tam też kapelan opozycji ks. Jan Sikorski. Rozpoczęła się operacja. Doktor Filip Grzejszczyk zeznał później w sądzie: – Wiele razy operowałem osoby z urazami jamy brzucha, lecz takich obrażeń nigdy nie widziałem. Takie uszkodzenia powstają na skutek dociśnięcia jelit do kręgosłupa. Tu wyglądały, jakby przez brzuch tego chłopca przejechał samochód. Grzegorz zmarł tuż po operacji. Na 3 dni przed swymi 19. urodzinami. Jego pogrzeb odbył się 19 maja 1983 r. w kościele św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Już dawno Warszawa nie widziała tak licznie zgromadzonych tłumów. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi w milczeniu odprowadziło trumnę na cmentarz Powązkowski. O zachowanie spokoju i nieuleganie prowokacjom poprosił zebranych ks. Jerzy Popiełuszko, który od chwili śmierci chłopca wspierał duchowo jego matkę. Ksiądz Jerzy pomógł także ukryć się poszukiwanemu przez bezpiekę Czarkowi, który był naocznym świadkiem pobicia Grzegorza w komisariacie. Nad grobem przejmujące słowa wypowiedział ks. płk Antoni Czajkowski, kapelan powstańczej stolicy: „Pochowałem setki żołnierzy i nigdy nie płakałem. Dopiero dzisiaj, Grzegorzu, choć nie byłeś żołnierzem, zmarłeś jak żołnierz. Ja, pułkownik Wojska Polskiego i Armii Krajowej, mianuję cię żołnierzem!”.
„Ma być tylko jedna wersja śledztwa – sanitariusze”
Wieść o śmierci Przemyka lotem błyskawicy rozchodziła się po Polsce i świecie. O bezbronnej ofierze komunistycznej milicji mówiły wszystkie stacje radiowe i telewizyjne wolnego świata. Relacje z pogrzebu nadawały Radio Wolna Europa i Głos Ameryki. Kierownictwo PRL rozpoczęło więc gigantyczną i perfekcyjnie opracowaną akcję dezinformacyjną. Rzecznik komunistycznego rządu Jerzy Urban, wspierany przez największych speców od socjotechniki i psychologii tłumu: Józefa Borgosza i Włodzimierza Szewczuka, zaproponował w specjalnej notatce, która trafiła do Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka, aby w pierwszej kolejności zasiać w społeczeństwie wątpliwości co do okoliczności śmierci chłopca. „Postawić opinii społecznej jak najwięcej znaków zapytania. Kto pobił? Gdzie pobito? Czy mógłby żyć tak długo po pobiciu przez MO, gdyby miał wszystko zmiażdżone? Powinno chodzić o to, żeby opinia społeczna zaczęła dyskutować, wątpić, dostrzegać złożoność wydarzenia”. Kolejnym krokiem miało być oczernienie ofiary i jego rodziny. W wytycznych opracowywanych w MSW, które były rozsyłane także do prasy, pojawiły się stwierdzenia, że Przemyk był pijany, że pochodził z rozbitej rodziny, że się narkotyzował. Wreszcie kierownictwo PRL zdecydowało, żeby oskarżenie pobicia spadło na... pracowników pogotowia ratunkowego. „Ma być tylko jedna wersja śledztwa – sanitariusze” – napisał Kiszczak w zachowanej w archiwach odręcznej notatce. Aby stworzyć do tego absurdalnego zarzutu dogodne podglebie, przez wiele miesięcy w prasie i reżimowej telewizji ukazywały się materiały, w których opowiadano niesamowite historie o pracownikach pogotowia. O tym, że okradają pacjentów, że zdarzają się przypadki agresywnego zachowania sanitariuszy, że nieodpowiednio udzielają pomocy chorym. Wreszcie doszło do odpowiednio nagłośnionego aresztowania Michała Wysockiego i Jacka Szyzdka, którzy 12 maja 1983 r. przyjechali karetką po Przemyka. Bezpieka zastosowała wobec nich sprawdzone od lat metody śledztwa, wykorzystując stworzone operacyjnie ich portrety psychologiczne. Wysocki usłyszał podczas przesłuchania, że jego 6-letni syn Piotruś „zostanie rozjechany przez samochód i będą go zeskrobywać z asfaltu”. Załamany, po trzech próbach samobójczych w celi, przyznał się więc do wszystkiego, czego zażyczyli sobie prokuratorzy. Proces stał się farsą. Milicjanci z Jezuickiej zostali uniewinnieni, sanitariusze skazani.
Dopiero po latach, gdy w III RP powrócono do sprawy, podjęto próbę ukarania winnych. Dyżurny komisariatu Arkadiusz Denkiewicz, który zalecał, aby „bić, żeby nie było śladów”, został wprawdzie skazany na 2 lata więzienia, ale wyroku nie odbył, bo „doznał zmian w psychice i cierpiał na depresję”. Ireneusz Kościuk, który bił Grzegorza, nie został skazany, bo „sprawa się przedawniła”. A przywódcy PRL, ewidentnie winni mataczenia w sprawie, uniknęli odpowiedzialności również za tę zbrodnię. To o nich mówiła matka Przemyka: „Ludzie o miedzianym czole, utożsamiający milicję z władzą, postanowili poświęcić prawdę dla swoich doraźnych korzyści, skompromitować wymiar sprawiedliwości w Polsce cynicznymi manipulacjami, które będą kiedyś książkowym przykładem niesprawiedliwości”. Barbara Sadowska przeżyła syna o zaledwie 3 lata. Na ich wspólnej powązkowskiej mogile po dziś dzień płonie morze zniczy...
Autor jest historykiem, szefem Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych.
* Fragment wiersza Grzegorza Przemyka Gra w szczerość