Nadeszła Wielka Sobota. Jedziemy święcić pokarmy, otrzymuję więc szczegółowy instruktaż, bo nie znam topografii i miejscowych zwyczajów, a rzecz jest skomplikowana. Mam przejechać przez kilkanaście wiosek – proboszcz zostaje na miejscu – po dworach i resztę. Muszę się trzymać rozkładu, bo przyjedzie po mnie tu, na plebanię, z pierwszej wioski, tam będzie z kolejnej i tak dalej, a ten z ostatniej odwiezie mnie do domu.
– Jakby się gdzieś posypało, to dojdziesz na nogach, przecież tak daleko to nie jest. Albo też pogadaj, niech cię odwiezie ten, co cię przywiózł. No przecież poradzisz sobie. No.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Obok poświęcenia trzeba jeszcze pospowiadać chorych i tych, co nie byli, i w każdej zrobić ogłoszenia o świętach i innych ważnych sprawach. Jest jeszcze jedna rzecz, na którą mam zwrócić szczególną uwagę. Obok wyposażenia liturgicznego dostaję ogromny kosz wiklinowy i worek sieczki. Na moje zdziwione, bawole oczy uzyskuję wyjaśnienie.
– Jajka będziesz zbierał.
– Święcone?
– Jakie tam święcone – denerwuje się proboszcz. – Świeże. Od kur. Widząc moją nieporadność, uściśla: – Sami będą ci dawali, taki tu zwyczaj. Chodzi o to, żebyś umiejętnie je ułożył i dowiózł na miejsce. No, żeby się nie potłukły. Po to masz w worku sieczkę. Ułożysz warstwę, to od razu grubo przesyp sieczką. Rozumiesz?
Reklama
Proboszcz jedzie z kościelnym, bo muszą sprawnie obskoczyć wszystko i wrócić na czas. On ma na wozie zamiast siedzenia taką skrzynię i tam składają cały urobek. Kłócą się, bo proboszcz każe mu wziąć jeszcze koszyk i więcej sieczki, a on twierdzi, że w tym jego siedzeniu zmieściłby się i z całego powiatu. Oczywiście, zrobi, jak mu proboszcz każe, tylko z wrodzonej przekory tak się przekomarza i proboszcza denerwuje. Jest podwoda, jak się tu mówi, i ja z tymi niezwykłymi akcesoriami ładuję się na furę. Na początek już zmiana, zaczniemy od innej wioski, bo ten, co miał przyjechać, nie mógł, bo mu się krowa cieli. Objedziemy więc dwie wioski, ale w odwrotnej kolejności. Nie zdążyłem zapytać o tego z trzeciej, który ma przyjechać właśnie do tej, od której teraz zaczynamy. Okazuje się, że powiadomiony. Podwoda rzuca okiem na kosz.
– Za mały będzie. Kury się niosą na potęgę. Ale coś się poradzi.
Dzięki Bogu, jak wzdycha gospodyni, woźnica jest kontaktowy i miły, trochę łagodzi to mój strach i niepewność; robię to wszystko pierwszy raz. Nikt nigdy nie wspomniał, że tak może wyglądać święcenie pokarmów, nie w kościele, tylko gdzieś po wsiach. Po małej godzince wjeżdżamy do wioski, dzieci biegną koło wozu, pilotują nas na samo miejsce. Sporo ludzi zgromadzonych przy remizie strażackiej. To tam na stołach i ławach poukładane kosze i koszyki z jadłem przeróżnym, bogato ozdabiane zielenią, przykryte pięknie haftowanymi serwetkami. Stoją na zewnątrz, bo dzień piękny. Przy okazji ludzie podpatrują, czy sobie radzę, jak schodzę z wozu, którą stroną. To wszystko ważne, do kogo zwracam się najpierw, z kim się witam, jak się odnoszę do dzieci, do starszych. Oczywiście, nie jestem tego wszystkiego świadom, to znacznie późniejsza mądrość. Robię więc mnóstwo gaf. Nie ma kościelnego, który by z marszu korygował tę nieporadność.
– Popatrzą i od razu widzą, kogo dostali. Choćby potem na uszach ksiądz chodził, to, co najpierw zobaczyli i jakie mają zdanie, zostaje. Fajtłapa albo chłop. Czy ma nabiał, czy wydmuszki. Mądry albo... – nie kończy już. – Bo to wszystko widać od razu.
– Po tym, jak ktoś z wozu schodzi? Całego człowieka oceniać? – dziwię się.
Reklama
– Po tym też. Po wszystkim. Czy uszanuje starszych, co powie po pochwaleniu Pana Boga, jak spojrzy. Od razu widać, czy lubi ludzi, czy się boi, czy ich szanuje, czy ma ich w..., no, czy gardzi, bo oni prości.
– Niezła szkoła, to nawet na egzaminach nie ma takich ostrych wymagań.
– Ba, to jest życie. Kto tam z tych profesorów ma pojęcie. Pewnie się znają na tych różnych „izmach”, ale od życia powinien być taki jak ja albo chociaż proboszcz.
– No to jak się powinno fachowo schodzić?
– Z wozu nigdy przez konia, to znaczy przodkiem, i nie daj Boże o konia opierać. Bokiem, noga na koło i myk. Za kłonice można się przytrzymać.
Zmieniają się podwody, wszystko idzie sprawnie, kosz z jajami sam się napełnia, nie wiadomo jak, zupełnie o nim zapomniałem. Wszędzie uśmiechy, życzliwość, barwne stroje i koszyki. Atmosfera już świąteczna, wysprzątane w obejściach i na drodze, nikt się nie śpieszy. Tak mnie to pochłania, że sam nie wiem, kiedy zjeżdżamy już na plebanię. Tak się składa, że moment przed nami przyjechał proboszcz z kościelnym z objazdu swojej części. Stoją na wozie i zawzięcie o czymś dyskutują, gestykulując nerwowo. Z drogi, sprzed bramy, to tylko obraz z wyłączoną fonią. Za daleko. Woźnica pomaga mi wyładować się z tymi koszami pełnymi jajek i odjeżdża. Idę po kościelnego, żeby mi pomógł zanieść to na plebanię. Proboszcz już poza wozem, to odchodzi, to wraca, teraz słyszę, że kłócą się na całego o jakąś deskę, której ktoś nie położył i to wszystko przez niego.
– A kto położył derkę na nienakrytą skrzynię? No kto?
Reklama
– Bo myślałem, że wszystko skończone. Kto się tym zajmował całą drogę? Ja pilnowałem konia i to jest moja robota. Jak chciałem pomóc, to co mi proboszcz powiedział?
Trudno rozeznać, o co im chodzi, ale widać, że rozgrzani do białości. Proboszcz mija mnie, fukając, nie zapytał, ani jak nam poszło, ile jajek i jakie sprawy. Podchodzę do kościelnego, sapie ze złości, czapkę rzuca o wóz i znowu wkłada. Na ganku proboszcz jeszcze coś do niego krzyczy. Odwracam się w jego stronę i widzę, że cały tył pleców, aż po czubek głowy, ma upaprany w czymś żółtym i to go tak w tej chwili drażni. Kiedy już proboszcz niknie za drzwiami, kościelny siada i zaczyna się śmiać.
– Ale to był widok. Gejzer, po prostu gejzer. Chlusnęło na 2 metry w górę. Mnie też całego obryzgało. Ale o moją kurtkę to mu nie chodzi, tylko o swoją, i sutannę, a przecież nie ma tylko jednej. I, oczywiście, wszystko na mnie, a to ja usiadłem w te jaja? O, jak się darł, ze trzy razy schodził mi z wozu i szedł na nogach, już nie wiedziałem, co mam zrobić. Ale się wkurzył. Jeszcze go tak zeźlonego nie widziałem. Przejdzie mu jutro, najdalej po świętach będzie się z tego śmiał.
No, ale dzisiaj to on pewnie nie odprawi, chyba że się uspokoi. Nie mogę połapać po kolei, co się wydarzyło i jak, więc tłumaczy mi od początku.
Reklama
– Wyjechalimy już spóźnieni, jak zawsze. To się od razu niecierpliwi i konia mi pogania. Kobyła moja nerwowa, obcego nie słucha, ruszy trochę, ale ma swoje tempo, to jego to denerwuje, a sam chciał ze mną jechać, bo przecież chłopy chciały, żeby tak było, jak co roku, jak po waszej stronie, tak od wsi do wsi, ale nie. No to już był rozeźlony. We młynie my zamarudzili, to znaczy on, bo ja konia pilnowałem. I tak już nerwowo było przez cały czas. No i z tymi jajkami. Chciałem ja, to nie, bo on sam musi, jak ja bym się na jajkach nie znał. U mnie się zawiasa od klapy urwała, ale to niczemu nie szkodzi, deskę się odkłada, jajka się ułoży, znowu deska, derka i już. I tak było, dopokąd żem pilnował. Na końcu mówię, że tam już pełno, żeby nie otwierał, teraz już do koszyka, po to my wzięli, na zapas. Nie, musi po swojemu. Po co otworzył, jak już było pełno, nie wiem. A to był błąd. Bo ustalone było, że nie, bo pełno, ale teraz przyznać się nie chce. Tam, w tej ostatniej wsi, każdy coś chce i od niego, i ode mnie, zamieszanie, a tu mnie jeszcze popędza, że późno. I z tego wszystkiego odwracam się i widzę, że derkę z siedzenia zdjął niepotrzebnie albo się zsunęła, to kładę tę derkę i wołam: jedźmy, bo późno, przecież my mieli przyjechać het przed wami. Oba my na wozie, mówi mi: ruszaj, to ja batem i koń poszedł, może i szarpnął, może on tę deskę w skrzyni widział, nie powiem, ale ja myślałem, że wszystko już w porządku, no my siedli, on pierwszy i wtedy jak nie gichnie! Patrzymy, deska leży, a proboszcz w jajkach po pachy. Ja się jeszcze lejcy trzymałem, ale i tak mnie obryzgało. Dobrą chwilę siedział i się nie ruszał. Jak się chciałem zatrzymać, to tylko warknął: jedź! Tom jechał na stojąco, bo usiąść nie ma gdzie, już wiedziałem, że piekło będzie. W lesie my się dopiero zatrzymali i wszystko uładzili, oczywiście, co się dało, deskę położyli i tyle. I się zaczęło. Ja bym się też wkurzył, jakby się to mnie stało, to zrozumiałe, ale czemu teraz wszystko na mnie, jak mówiłem, że pełno i nie ma co otwierać? I tak całą drogę, on mówi swoje, a ja swoje, bo co mi będzie wmawiał, jak wiem, jak było. To on z wozu, na nogach idzie, rękami macha, drze się. Dobrze, że to odludzie, bo wstyd by był, a przecie by się nie pohamował nawet przy ludziach. No uszedł kawałek, siada, myślę: przeszło mu trochę, gdzieś ręką dotknie czy co, a tu wszystko umazane i zaś awantura; schodzi, znowu idzie i tak ze trzy razy i jeszcze tu, na podwórku. Wóz zapaprany, tu już późno, zaraz do kościoła trzeba będzie dzwonić i przygotowywać; tyle z tego wszystkiego mam. Bierzemy te kosze i niesiemy na plebanię.
Proboszcz już przebrany, spokojniejszy. Spojrzał na ten mój kosz jeden i koszyk drugi i znowu się zaczęło.
– Więcej my mieli niż oni i wszystko zmarnowane! Przez ciebie. Po coś przykrywał, jak deska była z boku i widziałeś, że kładę?
Gospodyni zainterweniowała, wprawiona widać w takich ekscesach, bo podejrzewam, że to nie pierwszy raz.
– Ty do domu, bo za niedługo trzeba dzwonić, a proboszcz do siebie i przygotować się. Dzisiaj przecież cała noc i Rezurekcja rano, a oni się o jajka będą kłócić. Widział kto takie rzeczy?!
– Dobra, już dobra. Przestań.
I czmychnął żwawo z kuchni. Bo jak mi później powiedział, gospodyni dobra kobieta, ale jak się rozkręci, nijak zatrzymać nie można. A tu już widać było te symptomy.