Czy w dobie gdy komiwojażerowie i akwizytorzy tworzą elity, gdy słowa stają się w ich ustach jedynie sztuczkami, nic nieznaczącym bełkotem chytrego marketingu, słowa znaczą, nadal zachowują swoją moc? Żyjemy w epoce, gdy tryumfy święci filozofia pozbawiania słów mocy, odbierania im pierwotnych – mocnych – znaczeń. Słowami się żongluje, unieważnia się je erystycznymi sztuczkami. Żyjemy we władzy błaznów, których słowa nie zobowiązują do niczego. Czy to wszystko oznacza, że słowo – pierwotne sprawstwo wszystkiego – straciło siłę tworzenia, kreacji z niczego?! Św. Charbel mawiał, że mówić należy tylko wtedy, gdy ma się pewność, iż wypowiedziane słowa będą mądrzejsze niż milczenie. Przyjmijcie zatem ten felieton, który sam przybrał formę rozważania. Mocowania się z dzisiejszością.
* * *
Reklama
Chyba już Platon doszedł do wniosku, że najszczęśliwsze są te krainy, które nigdy nie istniały; stąd pewnie wziął się jego – niepokojący niektórych – koncept Atlantydy. Najlepsze są te obietnice, których nigdy nie spełniono, najbardziej interesujący ludzie istnieją w snach, a najlepsi dziennikarze to ci, o których piszą autorzy pokątnej literatury kryminalnej. W ogóle zastanówmy się, czym byłoby nasze życie, gdyby nie świat niezrealizowanych marzeń, niedosiężnych piękności i ideałów, które spędzają sen z powiek samą tylko możliwością swojego istnienia. To jednak tylko jedna strona medalu naszego istnienia...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
* * *
Wchodzę na Stadion Narodowy. Wokół 38 tys. innych ludzi. Za chwilę rozpocznie się przemówienie o. Johna Bashobory. Obok mnie mężczyzna w średnim wieku skromnie przycupnął wraz z żoną. Żona siedzi na wózku inwalidzkim. Uśmiecha się do mnie.
* * *
To, czego nie ma, aczkolwiek mogłoby być, popycha nas w stronę nieracjonalności, czekania na cud – twierdzą dzisiejsi sceptycy, którym nadajemy tytuły „ekspertów”. Słowem nadaje się naszemu istnieniu aspekt, który nie daje się opisać biochemią i buchalterią zysków i strat. Lubimy o sobie opowiadać, że jesteśmy realistami, a jednak gdy do naszego miasteczka przyjeżdża magik, biegniemy i z ciekawością umorusanych dzieciaków przeciskamy się przez tłum. Kochamy księżniczki, a z monidła nad łóżkiem spoglądają na nas dziewczyny ze sklepu, barmanki, kelnerki i nauczycielki.
Ta przestrzeń między naszym „jest” i równie naszym „mogłoby być, gdyby” opisuje całą historię naszych wysiłków, marzeń i zderzeń z rzeczywistością, które raz bywają twarde jak podniebienie pijaka, a innym razem zwodnicze jak leśne opary, gdy na końcu krótkiej nocy przeciera się światło.
* * *
Reklama
Przemawia o. Bashobora. Mówi o potędze Ducha Świętego. Prosi o Jego łaskę uzdrawiania i otwierania umysłów. W czasie jego przemówienia starsza pani na inwalidzkim wózeczku wstaje i ostrożnie idzie po stadionowej bieżni. Dzieje się to na oczach tysięcy ludzi... Zdarzenie jest tak proste, spokojne i... zwykłe, że trudno je opisać w innej formie, jak tylko potwierdzenia zdarzenia. Faktu... Dzień później mąż tej pani napisał do mnie: „W pewnej chwili żona poczuła ciepło w nogach i wstała. Chyba zaczął się proces zdrowienia. Jak zakwalifikować takie zdarzenie? Jak je ocenić?”.
A czy to w ogóle jest potrzebne? Niech życie pozostanie takie, jakim w istocie jest – zagadką, nad którą głowi się nasz wewnętrzny mądrala.
O. Bashobora używał czystych, prostych słów. Tymi słowami przyzywał Ducha Świętego. Modlił się i prosił o łaskę dla cierpiących, o płodność dla kobiet, o uzdrowienie dla tych, których opętał duch nieczysty. I ludzie stawali na własnych nogach, słyszałem straszne krzyki tych, których opuszczał demon.
Czy nie boję się o tym pisać? Czy nie obawiam się, że zostanę zakwalifikowany do grona nawiedzonych, histerycznie wzmożonych autorów? Jeszcze 20 lat temu nikt by się o to nie martwił. Moje słowa albo przyjęto by na wiarę, albo też zażądano by ode mnie drobiazgowego opisu zdarzeń. A dziś, gdy ktoś po prostu opisuje to, co widzi, nie kalkuluje, nie namyśla się, czy też tym się komuś narazi albo podliże – znajdzie się wielu, którzy natychmiast odeślą go do politycznie poprawnej psychuszki.
Wiecie, do czego zmierzam? Tak, chcę wam opowiedzieć, że być może widziałem cud, który stał się za sprawą naszego Wielkiego Pana, którego mocy dopraszał się o. Bashobora. Czy to jest możliwe? Czy tak właśnie dzieją się rzeczy niezwykłe? A czy myślicie, jak wyglądało przemycie oczu niewidomemu, którego dokonał młody, łagodny mężczyzna? Czy cud musi mieć wielką oprawę i czy ma się dokonywać na wzór spektakli Houdiniego czy Davida Copperfielda? Czy cud ma ściśle określone prawem, konwenansami i teologią ramy? Czy to, co zobaczyłem, czego dotknąłem, zasługuje na miano cudu, czy jedynie da się wyjaśnić sugestią, mechanizmem psychicznym, który nagle aktywizuje ciało i tkwi naturalnie wewnątrz człowieka?
Jak widzicie, więcej tu pytań niż odpowiedzi. Opowiadając wam jednak o zdarzeniu ze Stadionu Narodowego, wróciłem do początkowych rozważań. Jeśli wierzycie w moc słowa, w ich nadnaturalną wagę i czyste znaczenia, które pierwotnie nadał im Pan Bóg, to nie ma problemu z wiarą w moją relację. Jeśli jednak przyzwyczailiście się do dzielenia włosa na czworo, do aptecznego zerkania na każdy komponent słowa, do akustycznego analizowania wibracji, które wywołuje każda zgłoska, to moja relacja nie ma dla was żadnej wartości. Ot, egzaltowany facet naładował się atmosferą i zobaczył rzeczy, które chciał ujrzeć. Takie widzenie życzeniowe.