KS. ZBIGNIEW SUCHY: – Księże Arcybiskupie, zbliża się czas święceń kapłańskich, diakońskich. Inspiracją do zaproponowania tej rozmowy były słowa papieża Franciszka, które wygłosił w Domu św. Marty podczas Mszy św., na której obecni byli złoci jubilaci kapłaństwa. Papież powiedział: „Dziękuję kapłanom za to, co zdziałali w Kościele i dla Kościoła oraz dla Jezusa, i życzę im wszelkiej radości z tego, że dobrze zasiali i dobrze oświecali, i otwierali ramiona, by wszystkich wielkodusznie przyjmować. Tylko Bóg i wasza pamięć wiedzą, jak wielu ludzi przyjęliście wspaniałomyślnie, z dobrocią ojców, braci; jak wielu ludziom, którzy mieli serca mroczne, daliście światło Jezusa. W pamięci ludu pozostają ziarno, światło świadectwa i wielkoduszność miłości, która przyjmuje”. Jak łaska Boża wspomagała siew Księdza Arcybiskupa?
Reklama
ABP JÓZEF MICHALIK: – To, co Papież powiedział na okoliczność złotego jubileuszu upracowanych kapłanów, będących przy końcu swojej posługi kapłańskiej, to jest pewne podsumowanie, ale jednocześnie jakiś program dla nowych kapłanów, dla wszystkich kapłanów. I tu najprostsze odpowiedzi są najbardziej właściwe. Trzeba sobie uświadomić, że radość z kapłaństwa zarówno kapłanów starszych, już u schyłku życia, jak i tych wchodzących w życie kapłańskie, odkrywających swoje powołanie, to służba Bogu i człowiekowi. Jeśli odnajdujemy się w tej dziedzinie, w tym wymiarze, to mamy całe pole szansy na wielki rozwój człowieka, kapłana, ale też tych, którzy się z nim spotykają. Sianie tego ziarna to sianie dobra, prawdy – ale nie mojej prawdy, nie mego dobra, lecz nadprzyrodzonego, Bożego, które jest najbliższe człowiekowi. Bóg tak ukochał świat, że nie chce przekreślać człowieka, mimo że ten się zbuntował i nieustannie się buntuje. Bóg chce człowieka zbawić i wprowadza kapłana w tę swoją zbawczą wolę. Myślę, że to jest właśnie ten klucz do radości kapłańskiej, do szczęścia kapłańskiego, do rozwoju człowieczeństwa. Jeśli służymy, to pozbywamy się egoizmu. Egoizm, skoncentrowanie się na sobie, jest przyczyną redukcji człowieczeństwa. Otwarcie się na Boga i na drugiego człowieka, całkowite oddanie się Panu Bogu i drugiemu człowiekowi jest szansą na pełny rozwój. Mówimy, że Bóg jest miłością. Jeśli do tego ideału się zbliżymy, podciągniemy, to na tyle jesteśmy z Bogiem, na ile jesteśmy z miłości. Ale trzeba pamiętać, że misję miłości Boga, Jezusa Chrystusa, kontynuuje Kościół, który założył Chrystus, więc także istotą Kościoła jest miłość. Naturalną rzeczą dla Kościoła jest więc realizować miłość – nie tylko ją głosić. Jeśli popatrzymy na piękno Kościoła, to zauważymy, jak bardzo Kościół stara się naśladować Chrystusa: upokarza się, przeprasza za grzechy swoich członków, którzy nie dociągnęli do tej godności. Misją Kościoła jest przemieniać ludzi mocą Bożej miłości.
– Czy pamięta Ksiądz Arcybiskup taki moment, w którym po ludzku nie czuł się mocny, ale łaska Boża go wspomagała?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
– Ja bardzo się cieszyłem, że mogę coś znieść, przecierpieć dla wierności Ewangelii. Było ewidentne, że oskarżenia kierowane pod moim adresem są niesłuszne, nieprawdziwe, krzywdzące. Wewnętrznie byłem bardzo spokojny, a nawet radosny. Pomyślałem sobie, że Pan Jezus dla mnie tyle wycierpiał, więc mam nadzieję, że chociaż przez krótką chwilę mogę być tak blisko Niego. Jestem świadomy swoich słabości i grzechów, z których trzeba się w jakiś sposób oczyścić miłością Chrystusową, więc to było takie przybliżenie się. Ataki zazwyczaj wychodzą ze środowiska ludzi nieprzyjaznych Bogu, prawdzie i miłości. W czasach Pana Jezusa tak było i tak jest dzisiaj. Nie chcę patrzeć na nich z pychą czy pogardą, ale raczej ze współczuciem, wiedząc, że ich rozeznanie prawdy jest inne niż moje, a często są skrzywdzeni pewnymi ideami. Jeśli opowiadam się za prawem Bożym, które oni chcą podważać, to wiem, że mam rację i że te wszystkie ataki miną, tak jak przeminęły inne błędne ideologie w historii ludzkości. Z naszej strony potrzeba,żebyśmy otworzyli się na tych ludzi i spróbowali im pomóc dojść do prawdy naszym świadectwem słowa oraz życia.
W moim życiu było bardzo wiele sytuacji, kiedy czułem bliskość łaski Bożej, m.in. w pierwszym roku kapłaństwa, ale też później. Już wtedy myślałem, że Pan Bóg takiego młodego kapłana traktuje jak niemowlę, które potrzebuje mleka, a nie pokarmu twardego. Pamiętam wiele faktów takiej interwencji Bożej. Do dzisiaj zdarza mi się nieraz, że mimo moich słabości, niewierności, lenistwa itd., w różnych momentach czuję, iż przychodzi delikatna pomoc dłoni Bożej. Czasem jest to nagle odkryty pomocny człowiek czy rozwiązanie sprawy albo znalezienie argumentów w trudnej sytuacji. Zdaję sobie jednak sprawę, że nie można zrzucać wszystkiego na Pana Boga – trzeba samemu próbować dać z siebie więcej i więcej, żeby spełnić to, co powinniśmy spełnić, ale też nie przegapić nadzwyczajnej pomocy Bożej i dziękować za nią. Raduje mnie zawsze, kiedy widzę, że klerycy czy młodzi księża i dzisiaj są lepsi ode mnie, mądrzejsi, że reagują bardziej gorliwie, że są wrażliwsi na pewne sprawy. To jest duża satysfakcja i duchowe umocnienie, kiedy się widzi, że Duch Święty działa, że Chrystus ciągle, także dzisiaj, prowadzi nas i Kościół swoimi drogami. On wie, dlaczego właśnie takich, a nie innych ludzi stawia na drodze naszego życia.
– Kiedy słucham tego, co Ekscelencja mówi, myślę o tym, że Pan Bóg wysłał Księdza Arcybiskupa na wielkie pola z małej parafii z takim zapewnieniem: Pamiętaj, zawsze będę z tobą. Chciałbym, żeby Ksiądz Arcybiskup wrócił do tego momentu, w którym jako młody ksiądz tak długo próbował przywrócić do światła pewnego starszego mężczyznę. Dla mnie to taka pieczęć, którą Pan Bóg postawił i dał tym samym znak, że już skończyły się te małe żniwa, a zaczynają się duże, ale i teraz takie cuda będą się zdarzać.
Reklama
– To był bardzo charakterystyczny przypadek. Dziadek ministranta – bardzo gorliwego ministranta, którego odkryłem w czasie mojej pierwszej kolędy – od lat stronił od Kościoła. Zraził go pewien ksiądz, a później poszło to dalej. Jego córka i cała rodzina chodzili do kościoła, wznieśli się ponad to, ale jemu było trudno. Podczas kolędy opowiedzieli mi całą historię bólu, trudu, prób, jakie podejmowali. On siedział przy kuchni, podkładał tam drewka, cały najeżony. Wiedział jednak, że jego wnuk codziennie chodzi do kościoła na Mszę św. służyć – ze cztery kilometry, że robimy czasem jakieś wyprawy z ministrantami, więc uczestniczył w tym życiu. W parafii był zwyczaj, że pisało się kartki do spowiedzi wielkanocnej. Pytam więc, komu te kartki mam wypisać. Matka chłopca mówi: „Mnie i mojemu synowi, a ojciec niech sam odpowie. Nie będę brała kartki, jeśli ojciec nie pójdzie do spowiedzi. Niech sam zdecyduje”. Nastąpiła długa chwila milczenia, po której usłyszałem: „To niech ksiądz wypisze, może i ten grzesznik się nawróci”. Wypisuję tę kartkę, zostawiam, chwilę rozmawiamy. Wychodząc, zostawiam medalik Matki Bożej Niepokalanie Poczętej – mam nadzieję, że to się pozytywnie skończy. Tymczasem zbliża się moje odejście z parafii. Otrzymuję wiadomość z kurii, żebym złożył podanie o studia. Nie bardzo się rwę do tego składania, ale coraz bardziej mnie ponaglają, więc jadę do domu „mojego” dziadka rowerem, żeby porozmawiać. Mówię: „Panie Stanisławie, ja będę musiał odejść z parafii. Pana w kościele nie widać, to jak to będzie z tą obietnicą?”. Był bardzo zdenerwowany: „A co to się spieszy, czy co?”. Rozmawiamy chwilę na jakieś obojętne tematy, ale później wracam do istoty sprawy. Odjeżdżam jednak bez niczego. Wreszcie dostaję dokument, że w pierwszy piątek miesiąca mam opuścić parafię. Myślę więc sobie, że pomogę jeszcze proboszczowi wyspowiadać ludzi. Rzeczy odesłałem w przeddzień do domu rodzinnego, zostawiłem tylko teczkę, do której włożę brewiarz i najpotrzebniejsze rzeczy. Idę spowiadać do kościoła. Już mam wychodzić z konfesjonału, kiedy nagle widzę, że wolno wchodzi człowiek w średnim wieku, którego dobrze pamiętam z kolędy, chory na gruźlicę w stanie prawie terminalnym. Jego spowiedź była także powrotem z bardzo dalekiej drogi. Mężczyzna wyspowiadał się, udzieliłem mu Komunii św. i zbieram się do wyjścia, uczyniwszy pożegnanie przed Najświętszym Sakramentem. A tu znów otwierają się drzwi i wchodzi „mój” dziadek... Nie miałem wątpliwości, że to jest palec Boży. Odłożyłem wyjazd na później i udało się dłużej porozmawiać. Niebawem obydwaj moi penitenci przekroczyli próg wieczności. Dziękowałem za nich Panu Bogu.
Takich przykładów jest w życiu więcej, tylko nie zawsze je zauważamy. Młody ksiądz ma może więcej wrażliwości, żeby to odczytać w kluczu nadprzyrodzonym, ale później też się to zdarza. Nasza wrażliwość powinna się rozwijać z latami, żebyśmy zauważyli, że Pan Bóg nieustannie działa na miarę naszych potrzeb i naszego wieku. To mi pomaga zbliżyć się do rozeznania dobroci Boga, gdy widzę, jak On jest w naszym życiu ciągle obecny. We wszystkich sprawach!
– Czasy z początku posługi kapłańskiej i biskupiej Księdza Arcybiskupa to ogromna przestrzeń, w której zmieniały się prądy teologiczne, style duszpasterskie. Co, zdaniem Księdza Arcybiskupa, jest niezmienne, co jest ową skałą?
– Kard. Robert Sarah, prefekt Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, w ostatniej książce „Bóg albo nic” przedstawia bardzo ciekawy przykład stosowany przez pewnego profesora, pokazujący potrzebę porządkowania i zaczynania tworzenia każdego projektu życiowego, także duchowego, od najbardziej podstawowych rzeczy. Otóż profesor ten, by wytłumaczyć tę kwestię, zaczyna wkładać do słoja kamienie i kiedy więcej już ich nie może zmieścić, pyta studentów, czy słój jest już pełny. Odpowiadają, że tak, on jednak zaprzecza i sięga po żwir leżący pod biurkiem, którym wypełnia przestrzeń między kamieniami. Po raz kolejny pyta studentów, czy słój jest pełen. Oni już zaczynają wątpić, bo widzą, że to do czegoś prowadzi. Profesor wyciąga więc piasek, którego jeszcze sporo mieści się w słoju, i pyta ich ponownie. Wszyscy już wiedzą, że słój nie jest jeszcze wypełniony. Profesor dolewa wody i dopiero wtedy słój jest wypełniony całkowicie. Gdyby jednak zaczął od żwiru, to kamienie i piasek już by się nie zmieściły. Tak jest też w naszym życiu: trzeba zaczynać od tych najważniejszych, najmocniejszych elementów napełnianie naszego programu życiowego, także w życiu kapłańskim. Powołania kapłańskie czy małżeńskie łamią się często właśnie z tego powodu, że spuściło się z oczu cel podstawowy, najważniejszy. A najważniejszym celem naszego kapłaństwa jest całkowite zaufanie Panu Bogu, wiara przenosząca góry, wpatrzenie się w Chrystusa, w Jego krzyż, bo w naszej kapłańskiej posłudze miłość Boga widzimy właśnie w krzyżu. Tam Chrystus umiera, czym daje zadośćuczynienie nieskończonemu Ojcu, ale jednocześnie przez to samo zbawia człowieka, buduje most z Bogiem, nieskończenie mocny, który jest nie do połamania, nie do zniszczenia. Dlatego w naszym kapłańskim życiu – także w życiu małżeńskim, rodzinnym – trzeba przyjąć, że jesteśmy dla siebie na zawsze, aż do końca, i wtedy miłość będzie się rozwijać. Życie warto wypełniać przede wszystkim działaniem na chwałę Boga i dla zbawienia człowieka, służbą Bogu i służbą człowiekowi, znoszeniem wszystkiego ze względu na Pana Boga, bo wiem, że żadne cierpienie, żaden trud się wtedy nie marnuje, jest realizowany cel – i wtedy jestem spokojny. Wiem, że życie mi się nie rozpadnie, bo dbam o fundamentalne sprawy. Służba Bogu jest ukochaniem ważnej prawdy, że mogę się włączyć w nieskończoność Bożej miłości z moimi małymi sprawami. Powiem tu rzecz paradoksalną – nawet w grzechu trzeba pamiętać, żeby nie puścić się Pana Boga, nie zwątpić w to, iż można wyjść z najgorszego upadku. Jeżeli jestem wpatrzony w krzyż, to zawsze wiem, że mam się na Kim oprzeć, i to w każdej sytuacji, nawet najgorszej, najbardziej mrocznej. To jest mój punkt oparcia.
Dla kapłana każdy człowiek jest wpisany w jego posługiwanie, bez różnicy, czy zachowuje się wobec niego jak przyjaciel, czy jak obcy, obojętny. Nie mogę wykreślić z mojej troski, z mojej modlitwy czy życzliwości tych, którzy błądzą, którzy mnie atakują, oczerniają. Wszystko wokół może się zmieniać, ale ja wiem, Komu zawierzyłem, i chcę realizować swoje powołanie w zdecydowany sposób. Człowiek wie, że zawsze będzie potrzebował pomocy Bożej, bo w życiu zdarzają się niezwykle trudne i bolesne sytuacje. Nasze oczy zawsze muszą być wpatrzone w Chrystusa i musimy wiedzieć, że On nas podniesie.
Ludzie z naszego otoczenia bardzo pomagają w wytworzeniu mocnych przekonań. Jeżeli jesteśmy w dobrym, życzliwym środowisku, to wstydzimy się być źli. Zarażamy się tą dobrą kulturą bycia i nawet jeśli na początku jest to powierzchowne, to powoli odkrywamy głębsze warstwy i prawdziwe wartości, które nas pociągają. Tak się też stało w przypadku bohaterskiej rodziny Ulmów z Markowej. Atmosfera wioski była decydująca, a mianowicie taka, że trzeba pomagać ludziom, którzy są w gorszej sytuacji. Oni wstydzili się wobec własnego środowiska być źli i nieczuli, i dzięki temu w tej wiosce znalazło pomoc kilkadziesiąt prześladowanych osób. Cały czas myślę, że trzeba by zacząć głośniej mówić o przykładach Polaków, którzy ukrywali nawet wrogów, np. Niemców, przed egzekucjami i okazali im serce – wiem, że były takie przypadki. Zdarzały się przecież także ucieczki Polaków z Syberii, które były możliwe dlatego, że Rosjanie, prości ludzie, nieśli im pomoc. Czasem i jakiś rosyjski urzędnik okazywał serce, przymykał oko na przepisy reżimu i pomagał ludziom; zwyciężało sumienie, nie ulegał propagandzie zła. To także wskazówka na współczesne czasy.