Byliśmy mieszkańcami Starych Święcian pod Wilnem. Mój ojciec pełnił wówczas funkcję burmistrza miasta, liczyło ono 9 tys. mieszkańców. Miałam 2 braci, była też z nami babcia. Po najeździe Rosjan, 17 września 1939 r., na wschodnie tereny Polski ojciec został zaaresztowany. Do domu już nie wrócił. Zaaresztowano także braci - uczniów liceum, na szczęście oni wrócili na Boże Narodzenie. Powód aresztowania brzmiał: Byli „wrogami narodu”. Na Wielkanoc 1940 r., gdy w kościele zaintonowano pieśń „Wesoły nam dziś dzień nastał”, wszyscy zebrani płakali.
Dzień wywózki, 13 kwietnia, przeżyliśmy tragicznie, podobnie jak wielu wywiezionych już wcześniej, 10 lutego. Mama wyjechała tego dnia na wieś, aby zakupić żywność. Zostaliśmy z 70-letnią babcią. O godzinie drugiej w nocy ostry łomot do drzwi wyrwał nas ze snu. Mieliśmy zapakować jakieś rzeczy i wyjść z domu. Braliśmy co wpadło nam przypadkowo w ręce. Jakie kryteria wyboru mogły mieć dzieci i zrozpaczona babcia? Miałam wówczas 12 lat, a bracia - 16 i 17 lat. Na pobliskiej stacji, w pociągu, czekaliśmy na wywózkę. Wkrótce dołączyła do nas mama. Transport ludzi w warunkach, które są już znane z wielu relacji i literatury, trwał 14 dni. Wysadzono nas w północnym Kazachstanie, w stepie, w posiołku Pisarewka. Dachu nad głową udzieliła nam wdowa, Ukrainka, wywieziona tak jak my, ale wcześniej, bo w 1933 r. Kwietniowe słońce dawało już trochę ciepła i stopniowo tajał śnieg. Studnia była w stepie, oddalona od nas o 2 km. Po roku wyjechaliśmy do miasteczka Bułaszewo, tam bracia i mama pracowali w „elewatorstroj”, budując tor kolejowy. Ja z babcią natomiast zostawałam w domu. Życie było bardzo trudne. W lutym 1942 r. bracia zgłosili się do tworzonego przez gen. Andersa Wojska Polskiego. Dla nas z kolei powstała szansa na wyjazd do Persji. Musieliśmy przejść „woszobojke”. Pociąg był zatłoczony i z dużym trudem dotarliśmy do Aszchabatu. Do Persji dostaliśmy się nie przez Morze Kaspijskie, statkiem, ale lądem, na wozach i jak tylko było możliwe. Babcia zmarła w Teheranie, jak tysiące Polaków.
W Teheranie mama wstąpiła do wojska, a ja zostałam przyjęta do junaczek. Potem szkołę przeniesiono do Nazaretu, w Palestynie, tam powstała Szkoła Młodszych Ochotniczek (SMO), która była pod opieką Wojska Polskiego. Żołnierze oddawali na nasz cel część żołdu. W tej szkole byłam przez 3 lata i tam zdałam maturę. Moi bracia walczyli pod Monte Cassino i przeszli całą kampanię włoską. Rok 1946 to wyjazd do Anglii razem z wojskiem, pociągiem, przez Włochy, Szwajcarię i Francję. Był to ostatni wojskowy polski transport. Początkowo w Anglii zamieszkałyśmy z mamą w obozie wojskowym pod Liverpoolem, a następnie w obozie Foxley, pod Hereford. Naszym codziennym ubraniem były nadal mundury wojskowe. Warunki bytowe nie były najlepsze. Był początek 1947 r. i nietypowo, jak na klimat tego kraju, przez 3 miesiące leżał śnieg, baraki były zasypane. W naszych barakach wojskowych było bardzo zimno. Jednak mnie i mamie poszczęściło się, bo zostałyśmy wzięte do pomocy w kuchni, do pobliskiego majątku, zamku lorda Astley. Był to bardzo dobry czas życia. Tam właśnie poznałam mego męża Antoniego Freyer. Przed wojną był oficerem w Samodzielnej Brygadzie Strzelców Podhalańskich i walczył we Francji, następnie pod Narwikiem. W Kanadzie przeszedł kurs nawigatora i będąc w angielskim lotnictwie latał na bombowcach. Brał udział także w lotach specjalnych podczas trwania powstania warszawskiego. Baza była w Brindisi we Włoszech. Jak wiadomo, loty te odbywały się bez szans na lądowanie - powrót był tej samej nocy do bazy. Zginęło wówczas 50% pilotów. Gdy mąż wyszedł z wojska, odbył kursy zawodowe organizowane przez Anglików dla polskich żołnierzy. Zamieszkaliśmy w Leicester, w środkowej Anglii. Mam syna Henryka i córkę Alicję. Dzieci, chodząc do szkół angielskich, w soboty chodziły do polskiej szkoły zorganizowanej przez Stowarzyszenie Polskich Kombatantów. Po nauce w zasadniczych szkołach angielskich ukończyły wyższe studia. Mój mąż już nie żyje. Teraz cieszę się sukcesami wnuków.
Panią Stefanię, z domu Hulewicz, poznałam po Mszy św. w Abergavenny w Walii. Pomimo swoich 81 lat jest pogodnie nastawiona do życia. Być może właśnie optymizm pozwolił jej na przeżycie tak wielu trudnych sytuacji.
Pomóż w rozwoju naszego portalu