Jacek Dziubel
Urodził się 1 grudnia 1962 r. w Kielcach. Ukończył szkolę podstawową, a później uczęszczał do szkoły zawodowej przy Zakładach Iskra w Kielcach. W wieku 16 lat rozpoczął pracę w Zakładach Papierniczych w Niewachlowie. Następnie pracował w straży pożarnej. W wieku 18 lat zapisał się do Niezależnego Związku Zawodowego „Solidarność”, kolportował ulotki i prowadził działalność podziemną. Przez kilka lat pracował w klasztorze Sióstr Karmelitanek na kieleckiej Kawetczyźnie. Następnie kilkanaście lat pracował w Domu Pomocy Społecznej im. Florentyny Malskiej w Kielcach. Od kilku lat jest pracownikiem DPS im. Jana Pawła II przy ul. Jagiellońskiej w Kielcach.
Od kilkunastu lat organizuje wyjazdy na ekumeniczne spotkania do Taizé i Kodnia. Dekretem bp. Kazimierza Ryczana z dnia 22 listopada 2005 r. został mianowany świckim konsultorem Diecezjalnej Rady Ekumenicznej
Reklama
Spotykałem go w chwilach, gdy komuś pomagał, coś organizował, gdzieś wyjeżdżał, opiekując się dziećmi. Tak było na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, podczas noworocznego spotkania organizowanego przez braci z Taizé w Monachium. Pojechaliśmy tam autokarem, a Jacek miał nad wszystkim pieczę. Wiedząc, że będzie tam kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi z całej Europy, wziąłem ze sobą dzwoneczek i gdy przeciskaliśmy się przez tłumy osób, dzwoniłem, aby nikt „z naszych” się nie zgubił. Jacek nie zgubił się do dziś.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Korzenie
Reklama
Urodził się 1 grudnia 1962 r. w Kielcach. Mieszkał w starym, drewnianym domu, który graniczył z terenem kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny przy ul. Urzędniczej. „Moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa to ten drewniany, prosty dom, i bardzo skromne warunki” - mówi. W okresie dzieciństwa przepadał za wyjazdami na wieś, do rodziny, do dziadka. To była dobra odskocznia od życia w mieście, odkrywanie innego pięknego świata i cudownych ludzi. „Wyjeżdżałem do rodzinnej wsi mojej mamy, do mojego dziadka. Wciąż widzę go przed oczami, zawsze wywierał na mnie niesamowite wrażenie. Był człowiekiem niezwykle spokojnym, prawym. W każdą niedzielę, kiedy dochodziłem do miejscowego kościółka na Mszę św., a trzeba było iść kilka kilometrów wzgórzami, mój dziadek już tam był, modlił się prowadząc modlitwę różańcową”. Z opowiadań mieszkańców wioski dowiedział się, że dziadek jest osobą bardzo szanowaną za swoją prawość. To on animował życie parafialne, nie wstydził się swojej wiary. „Dziadek, wiem to z opowieści rodzinnych, był człowiekiem, który przyjaźnił się z Żydami mieszkającymi w okolicy przed wojną. Był też działaczem społecznym, zakładał straż pożarną, sadził lasy z mieszkańcami okolicznych miejscowości”. Postać dziadka i życie ludzi na wsi, którzy sobie pomagali, wywarły na Jacku duże wrażenie i zostały, w jego pamięci na zawsze. Wychowując się w takiej atmosferze, mając takie przykłady Jacek starał się pomagać innym. „Pamiętam, gdy przenieśliśmy się na ulicę Szkolną, po naszej dzielnicy chodziła żebraczka, wszyscy ją znali, mówili na nią Jagusia. Pukała do wszystkich, prosząc o wsparcie, a do worka, który nosiła na plecach, zbierała różne przedmioty, które znalazła lub które ofiarowali jej ludzie. Pewnego dnia pod wpływem tego, co usłyszałem w kościele podczas Mszy św., aby pomagać ludziom, postanowiłem jej pomóc i nosiłem jej ten ciężki worek. Któregoś dnia dorośli wykpili i wyszydzili mnie, śmiejąc się, że pomagam jakiejś żebraczce. Zawstydziłem się tego, że jej pomagałem, zawstydziłem i chowałem w swoim sercu uraz przez całe lata. Zawstydziłem się tego, co w Ewangelii jest najcenniejsze, czyli towarzyszenie ubogim. Odkryłem to dopiero po wielu, wielu latach”.
Krnąbrne lata
Reklama
W szkole podstawowej „nie błyszczał”, był przeciętnym uczniem, niczym się nie wyróżniał, jedynym przedmiotem, który go tak naprawdę interesował, była historia. Dziś ładnie śpiewa, gra na gitarze, tworzy chóry, a w latach, gdy chodził do szkoły, miał nawet problemy z muzyką. Pani prowadząca chór szkolny wyrzuciła go po tygodniu, stwierdzając, że nie ma on ani dobrego głosu, ani dobrego słuchu. „Być może ja miałem wtedy «gorszy czas», albo miała go moja nauczycielka, która uznała, że nie nadaję się do śpiewania” - mówi, śmiejąc się.
Po podstawówce poszedł do szkoły zawodowej przy Zakładach Iskra w Kielcach. „Nie skończyłem tej szkoły z powodu «krnąbrności» mojego charakteru”. Po niespełna roku Jacka relegowano ze szkoły, jako niespełna szesnastoletni chłopak został przyjęty do pracy w fabryce w Niewachlowie do tzw. „Papierni”. Tam przepracował trzy lata. Na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, na kilka lat przed wprowadzeniem stanu wojennego poszedł do pracy w straży pożarnej. „Ta praca była naprawdę ciekawa, chyba takiej szukałem. To była służba, która niesie ratunek, pomoc ludziom potrzebującym, ludziom, którzy znaleźli się w niebezpieczeństwie”. W czasie stanu wojennego przedstawiciele władzy ludowej chcieli ze strażaków wyłonić grupę osób, których zadaniem byłoby lanie zimną wodą demonstrantów, działaczy „Solidarności”, jednak wszyscy obiecywali sobie, że nigdy nie pojadą „na akcję rozpędzania protestujących”. Na akcje jeździli ubecy, funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i ZOMO.
Okazało się szybko, że wśród strażaków kilka osób jest zaangażowanych w działalność podziemną. Jacek zapisał się do „Solidarności” już w „Papierni”, w straży odnalazł ludzi, którzy myślą podobnie. „Miałem osiemnaście lat i byłem żółtodziobem, dopiero potem, po wprowadzeniu stanu wojennego zacząłem się uczyć patriotyzmu, głównie przez słuchanie zachodnich rozgłośni radiowych, Wolnej Europy czy BBC, potem przez zaangażowanie się w nielegalną działalność, kolportowanie ulotek solidarnościowego podziemia. Postawiłem na samokształcenie, czytałem dużo książek. Okazało się, że historia, którą tak lubiłem, była bardzo zakłamana”.
Poszukiwania swojego miejsca
Po opuszczeniu straży pożarnej Jacek przyrzekł sobie, że nie będzie pracował w instytucjach państwowych, w których było mnóstwo absurdów, a człowiek był traktowany jak przedmiot. Na życie zarabiał grając w zespole na weselach i zabawach tanecznych. Aż pewnego dnia trafił do „wspaniałego miejsca, które było oazą ciszy odgrodzoną od świata”. Jacek znalazł pracę w klasztorze Sióstr Karmelitanek na kieleckiej Kawetczyźnie. „To był dla mnie cudowny czas, móc przebywać po drugiej stronie muru” - wspomina. Był człowiekiem „od wszystkiego”. W zimę palił w kotłowni, odsypywał śnieg, na wiosnę grabił trawniki, sprzątał, podcinał krzaki i szczepił drzewka, jesienią zrywał owoce i magazynował je. Żył rytmem wyznaczanym przez pory roku i klasztorne spokojne życie. „To jest specyficzne miejsce, w którym pierwszy raz zacząłem odkrywać modlitwę i cudowną ciszę w modlitwie kontemplacyjnej. W tym osobliwym miejscu poznałem mojego przyjaciela Michała Płoskiego, przez niego poznałem braci z Taizé i to właśnie spotkanie wywarło wielki wpływ na moje dalsze życie”. Jacek został zaproszony na modlitewne spotkania odbywające się w dawnym kościółku pw. św. Jadwigi, tam rozpoczęła się jego wielka przygoda i zaangażowanie na rzecz jedności chrześcijan oraz praca na rzecz osób ubogich. „Tam wszystko się zaczęło...” - mówi.
Trzeba pomagać
Pracę w klasztorze zakończył pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy wyjechał do Londynu. W tym czasie opiekował się niewidomą osobą. Dowiedział się, że we Włoszech można przeprowadzić operację, dzięki której może ona odzyskać wzrok. Pełen młodzieńczego entuzjazmu pojechał do Anglii, aby zdobyć pieniądze na kosztowną operację. Dzięki listom polecającym spotkał się między innymi z Prezydentem RP na uchodźstwie Ryszardem Kaczorowskim. Niestety, mimo kilku spotkań z Polonią nie zdobył pieniędzy. Postanowił więc sam znaleźć pracę i w ten sposób zarobić odpowiednią kwotę. Wrócił po trzech miesiącach. Po wysłaniu do jednego ze znanych lekarzy wyników badań niewidomej otrzymał odpowiedź, iż planowana operacja nie jest możliwa do wykonania.
Zarobione pieniądze przeznaczył na wakacyjny wypoczynek dla dzieci. Dziećmi opiekował się od dawna. Ks. Adam Pajda w 1986 r. zaprosił go do współorganizowania wakacji dla dzieci, które pochodziły w większości z rodzin dotkniętych chorobą alkoholową. Po roku 1998 zabierali także dzieci z rodzin bezrobotnych, wielodzietnych i niepełnych. Wyjeżdżali co roku w góry. „Przez kilkanaście lat co roku jeździliśmy do Jaworek, ślicznie położonej miejscowości koło Szczawnicy. Jaworki to wieś połemkowska z piękną starą cerkwią z XVII wieku i z cudownymi góralami, którzy dla nas byli niezwykle gościnni. Gdy usłyszeli, jakie dzieci tam przywozimy, obniżyli nam stawki za pokoje i dorzucali nam jeszcze nabiał, jajka, dzielili się z nami tym, co mieli”.
W tym mniej więcej czasie rozpoczęła się jego „przygoda z Taizé”. Pierwszy raz na Europejskie Spotkanie Młodych Taizé wyjechał do Londynu. Usłyszał to, co bracia z Taizé powtarzają nieustannie, że „trzeba się angażować”, że nie wolno stać z boku, że trzeba pomagać ubogim i modlić się o jedność Kościoła. To wszystko staraliśmy się przenosić z przyjaciółmi na grunt kielecki. „Dla mnie to wezwanie stało się jeszcze większą zachętą do pomocy ubogim dzieciom, osobom starszym, schorowanym oraz na rzecz jedności chrześcijan. W tym czasie zacząłem pracować w Domu Pomocy Społecznej przy ul. Tarnowskiej w Kielcach”. Nie przestał jeździć do Taizé. W 1992 r. ks. Adam Pajda zaprosił go na pielgrzymkę rowerową właśnie do braci do Francji. Pojechał bez chwili zastanowienia. Rok wcześniej był na podobnej pielgrzymce z ks. Adamem w Rzymie. Spali pod gołym niebem, pod mostem, na gościnnej plebanii, gdzie popadło. Była modlitwa, Msza św., medytacja i podziwianie pięknego świata, który stworzył Pan Bóg. Jechali dwa tygodnie. Wracali „łapiąc okazję”. Jacek autobusem dojechał do Krakowa, stąd było tylko kilka godzin rowerem do Kielc. Jadąc rowerem po raz pierwszy, podziwiał piękno ziemi świętokrzyskiej i mimo iż widział „mnóstwo pięknego świata”, największe wrażenie zrobiła na nim ziemia, w której mieszkał.
Do Taizé wracał co roku, wracał - jak sam mówi - „do źródła”. „Ładował akumulatory” do pracy z ludźmi w Domu Pomocy Społecznej, starymi i schorowanymi. Przy ul. Tarnowskiej pracował 14 lat. Udało mu się zmieniać klimat tego Domu, aby pensjonariusze traktowali to miejsce jak dom, otoczeni przez życzliwych ludzi. Potrzebującym zawsze spieszył z pomocą. Jak wspomina: „W czasach, gdy jeszcze nieznane było słowo «wolontariusz», z grupą znajomych kilka razy w miesiącu odwiedzaliśmy chorych w szpitalu w Morawicy. Odwiedzaliśmy też osadzonych w areszcie na kieleckich Piaskach, rozumiejąc, co znaczy osamotnienie i brak perspektyw”.
Dziś pracuje w Domu Pomocy Społecznej przy ul. Jagiellońskiej w Kielcach. Nadal realizuje się w swoim powołaniu, pomaganiu drugiemu człowiekowi. Organizuje także modlitewne spotkania ekumeniczne, które w Kielcach trwają nieprzerwanie od przeszło ćwierć wieku. Regularnie modli się w prawosławnej cerkwi przy ul. Bodzentyńskiej. Regularnie też jeździ do Kodnia nad Bugiem, gdzie młodzi ludzie różnych wyznań modlą się o pojednanie. Jego marzeniem jest to, aby „Kościół Chrystusowy był jeden”, aby ludzie odkrywali w sobie to, co ich łączy a nie dzieli, aby chrześcijanie wyzbyli się języka podejrzeń i zrozumieli, że Jezus Chrystus czeka na wszystkich.